Artykuł polemiczny z liceum
: 16 sty 2016, 0:33
Cześć
Chcę się z Wami podzielić moją pracą, którą wykonałem jakieś kilka lat temu na język polski w liceum. Zachowałem ją na pamiątkę, ponieważ jest to jedyne "dzieło" (przesada ) z języka polskiego, za które dostałem 5. Normalnie, to były same pały i dwóje. To jakiś cud, że udało mi się ujść żywo z tych lekcji
Tekst, z którym mieliśmy polemizować:
[quote="Kroniki tygodniowe - "Kurier Warszawski", 28 lutego 1887 r."]B. Prus, Wieża paryska
Wiadomo, że w roku 1889 ma odbyć się wystawa powszechna w Paryżu. Celem zaś zwabienia największej ilości widzów, których już przestały zaciekawiać zwykłe wystawy, Francuzi wymyślili szczególnego rodzaju przynętę, mianowicie wieżę – aż na 300 metrów wysoką.
Wieża będzie zbudowana ze sztab żelaznych w taki mniej więcej sposób, jak kratowe mosty na Wiśle. Będzie też najwyższym budynkiem, jaki kiedykolwiek dźwignęła ludzka ręka. Cud świata – olbrzymie piramidy egipskie wyglądać mają obok niej jak stado cieląt obok słonia.
Dosyć powiedzieć, że gdyby owa wieża, po wybudowaniu jej w Paryżu, przewróciła się w Warszawie, zajęłaby prawie całą długość Saskiego placu od ulicy Wierzbowej do Królewskiej, a może i dalej.
Dbała o zadowolenie czytelników redakcja uprosiła swego naczelnego korespondenta w Paryżu, ażeby nadesłał bliższe szczegóły dotyczące 300-metrowej wieży. Wieży jeszcze nie ma, nawet fundamentów pod nią nie wykopano i w ogóle na pewno nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie na świecie. Niemniej jednak nasz naczelny korespondent rozesłał swoich oficjalistów po całym Paryżu, z surowym rozkazem, ażeby 300-metrową wieżę koniecznie znaleźli, a przynajmniej ażeby dokładnie opisali wszystko, co z niej widać.
No, i wieża znalazła się; jeden z naszych reporterów był na niej i oto co zobaczył:
Jest nas trzech na szczycie: ja, naczelny architekt i wartownik uzbrojony w potężną lunetę, przez którą widać nie tylko cały glob ziemski, ale jeszcze wszystko to, co się na nim działo i dziać może.
Zaiste, obszerny widnokrąg do obserwacji. Na zachód pienią się z głuchym szumem fale Atlantyku, na południe błyszczy spokojnie zwierciadło Morza Śródziemnego, a za nim czernieją wybrzeża Afryki, wreszcie od północy i wschodu rozciąga się europejski półwysep, przyrośnięty do Azji jak olbrzymia huba do dębu.
Wicher dmie wściekły i w różne strony chwieje wierzchołkiem 300-metrowej wieży. To przypomina mi owe szczęśliwe lata, kiedy w parku łazienkowskim wdrapywałem się na szczyty drzew wybierać młode wrony. Ponieważ było bardzo zimno, skosztowaliśmy więc (z naczelnym architektem) po kropelce koniaku.
– Co pan tu robisz? – zapytałem patrzącego w lunetę wartownika.
– Śledzę, czy Niemcy nie przekraczają francuskiej granicy – odparł wartownik.
Prosiłem go, ażeby mi pozwolił popatrzeć w czarodziejską lunetę. Wartownik obrzucił mnie groźnym spojrzeniem i odpowiedział, że – jako czuwający nad bezpieczeństwem kraju, jako pojmujący swe obowiązki żołnierz i obywatel, wreszcie jako człowiek honorowy, za żadne skarby świata uczynić tego nie może. Musieliśmy aż dwa razy przepić do niego koniakiem i jeszcze ofiarować mu nie zaczętą butelkę, zanim o tyle się udobruchał, że stłumiwszy donośny głos obowiązku, pozwolił mi używać lunety w sposób, jaki mi się podoba, byłem jej tylko nie połknął.
Wicher jeszcze mocniej zakołysał szczytem wieży, a nam zrobiło się zimno. Skosztowaliśmy więc po odrobinie koniaku: ja, architekt i wartownik. Architekt zamyślił się, wartownik jednym okiem patrzył w niebo, drugim w Ocean Atlantycki, a mnie – ogarnęła wielka rzewność.
– Pokażże mi pan moich ukochanych ziomków, kiedy już mamy taką cudowną lunetę – rzekłem do architekta.
Nastawił szkła i skierował czarodziejskie narzędzie na plac wystawowy.
Zobaczyłem tam trzy pracujące grupy ludzi: 100 Francuzów, 100 Niemców i 100 nadwiślańczyków. Każda z tych grup miała wznieść osobny budynek z dużych brył ciosowych, za których ustawienie płacono im franka od sztuki.
Niemcy i Francuzi natychmiast wybrali sobie po pięciu dyrektorów i wzięli się do roboty. Polacy z początku wszyscy chcieli być dyrektorami, o co nawet pobili się i rozbiegli. Dopiero gdy im głód dokuczył, zeszli się znowu, i zapytawszy o radę Francuzów, Niemców, przechodniów lub gapiów, wybrali sobie dyrektorów ledwie wówczas, gdy pod francuskim i niemieckim budynkiem już stały fundamenty. Ułożono się też o system wynagrodzenia.
W grupie francuskiej i niemieckiej każde 100 franków zarobionych dzielono w następny sposób:
Na utrzymanie dyrekcji szło 25 fr., na oszczędność 25 fr., a pozostałe 50 fr. dzielono między wszystkich – po 25 centymów na osobę.
W grupie polskiej również płacono po 25 cent. jednej osobie. Ta jednak była oryginalność, że dyrektorowie brali 50 fr., a na oszczędność nie odkładano nic.
Pracowano też bardzo rozmaicie w tych grupach. Mocne i flegmatyczne Niemcy przenosiły od razu po 12 kamieni, robiąc na godzinę pięć obrotów. Drobni, ale ruchliwi Francuzi dźwigali tylko po 6 kamieni, ale robili na godzinę po dziesięć obrotów. Polacy zaś wygłodzeni przez poprzednią awanturę, nosili tylko po 8 kamieni i robili po sześć obrotów na godzinę.
W końcu 10 godzin interes tak się przedstawiał:
Każdy Francuz i Niemiec zarobił po 3 franki; prócz tego każdy dyrektor dostał 30 franków i na każdą grupę przypadało po 150 fr. oszczędności. Polacy zaś zarobili na osobę po 2 fr. 40 cent., a oszczędności nie mieli żadnych, ale ich dyrektorzy otrzymali po 46 fr. na osobę.
W czasie wypoczynku Niemcy za oszczędzone pieniądze kupili grochowych kiszek, beczkę piwa i nasycili się tak, że każdemu z nich przybyło po pięć funtów wagi. Francuzi wypili wina, zakąsili czekoladą i sprowadzili sobie teatr, który mocno podtrzymywał wrodzoną żywość ich ducha. Polacy zaś nie bardzo syci poszli spać, ale za to dyrektorowie ich wyprawili sobie bal polski, który podziwiano w całym Paryżu.
Na drugi dzień jeden z dyrektorów francuskich, wracając z maskarady, wpadł na myśl zbudowania maszyny, która zastępowała pracę 100 ludzi. Współcześnie pięciu dyrektorów niemieckich, przestudiowawszy Euklidesa i Archimedesa, wysmażyli plan machiny, która zastępowała pracę 90 ludzi. Ale dyrektorowie Polacy, zmęczeni tańcem, spali coś do południa i dopiero ku wieczorowi jeden z nich wynalazł nową figurę mazura, a drugi bardzo misterne łóżko składane, z którego można było zrobić karabin i fortepian, bez możności jednak grania na fortepianie, strzelania z karabinu i sypiania na łóżku.
Toteż w ciągu następnych dni zarobki Francuzów podwoiły się, Niemców prawie że się podwoiły, a Polaków zostały te same. W miesiąc później gmach budowany przez Francuzów jaśniał pięknością, Niemców imponował siłą i niezgrabnością, a polski ledwie zaczęty począł się rozwalać. Pracujący bowiem, straciwszy chęć do roboty, wymyślali dyrektorom, a dyrektorzy, wiedząc, że na budownictwie już nic nie zyskają, utworzyli balet i postanowili objeżdżać Europę...
Widok ten – pisze nasz paryski korespondent – napełnił mnie wielkim żalem. Odepchnąłem precz lunetę; a że wicher dął coraz mocniej, chwiejąc na wszystkie strony wieżą, i mróz ściskał coraz dokuczliwszy, wypiliśmy więc po kropelce koniaku: ja, naczelny architekt i wartownik.
Żal mój przemienił się teraz w gniew.
– Niech diabli porwą pańską lunetę – krzyknąłem do wartownika. – Pokazuje rzeczy głupie i niegodziwe!...
– Przecież nie ona temu winna. – odparł coraz pochmurniejszy architekt.
Wartownik nie odpowiedział nic; zajęty był śpiewaniem Marsylianki.
– Wiem – mówiłem do architekta – że moi rodacy, osobliwie rzuceni na obczyznę, nie mogą dorównać ani wam, ani Niemcom. Każdy z was nie byłby lepszy w podobnym położeniu. Za to w domu, u siebie, robią co mogą i chyba nie gorzej od was.
– Wątła to ludność – rzekł architekt – i powinna by dużo pracować nad swoją higieną i dietetyką.
– Bądź pan o to spokojny – odparłem. – Mamy w Warszawie tylu lekarzy, że już tworzy się u nas lekarski proletariat, a młodzi medycy wyjeżdżają za guwernerów.
– Zobaczmy jednak, jaki ci ludzie mają wpływ na wasz ogół – rzekł architekt i począł kierować lunetę ku Warszawie.
Ze smutkiem wyznać muszę, że towarzysz mój nie od razu znalazł Warszawę. Szukał jej kolejno w Turcji, Węgrzech i w Niemczech i dopiero przypomniawszy sobie ze Strabona* czy innego starożytnego geografa, kierunek Wisły – z wielką biedą trafił akurat za wolskie rogatki.
Spojrzałem w okular i – włosy stanęły mi na głowie. Zobaczyłem bowiem nad zamarzniętą glinianką jakiegoś człowieka, który wyrąbawszy lód unurzał kilka razy w przerębli towarzyszącą mu kobietę... Blada twarz i mdłe ruchy unurzonej nasunęły mi myśl, że musi to być osoba chora.
– Wariat czy morderca?... – spytałem przerażony, tym bardziej gdym spostrzegł, że wykąpana kobieta upadła na ziemię, a z jej przymkniętych oczu i nagle zmienionych rysów można było poznać, iż umarła.
Tajemnicę tej łaźni wyjaśnił mi w kilku dni wasz "Kurier". Z rubryki policyjnych wypadków dowiedziałem się, że pewien mąż, z porady znachorki, dla przywrócenia sił chorej żonie wykąpał ją w gliniance...
Współczucie moje dla biednej kobiety było tak wielkie, żem trząsł się z zimna. A ponieważ wicher coraz gwałtowniejszy trząsł wieżą, wypiliśmy więc po odrobinie koniaku: ja i architekt. Wartownikowi, który już gadał coś przez sen, musieliśmy gwałtem otwierać usta i przez zaciśnięte zęby wlewać płyn rozgrzewający.
– Jestem pewny, żeś pan w Warszawie nie zobaczył nic pocieszającego – rzekł architekt.
– Diabła warta pańska luneta!... – mruknąłem.
– Ależ ona pokazuje tylko to, co jest...[/quote]
Artykuł polemiczny:
Chcę się z Wami podzielić moją pracą, którą wykonałem jakieś kilka lat temu na język polski w liceum. Zachowałem ją na pamiątkę, ponieważ jest to jedyne "dzieło" (przesada ) z języka polskiego, za które dostałem 5. Normalnie, to były same pały i dwóje. To jakiś cud, że udało mi się ujść żywo z tych lekcji
Tekst, z którym mieliśmy polemizować:
[quote="Kroniki tygodniowe - "Kurier Warszawski", 28 lutego 1887 r."]B. Prus, Wieża paryska
Wiadomo, że w roku 1889 ma odbyć się wystawa powszechna w Paryżu. Celem zaś zwabienia największej ilości widzów, których już przestały zaciekawiać zwykłe wystawy, Francuzi wymyślili szczególnego rodzaju przynętę, mianowicie wieżę – aż na 300 metrów wysoką.
Wieża będzie zbudowana ze sztab żelaznych w taki mniej więcej sposób, jak kratowe mosty na Wiśle. Będzie też najwyższym budynkiem, jaki kiedykolwiek dźwignęła ludzka ręka. Cud świata – olbrzymie piramidy egipskie wyglądać mają obok niej jak stado cieląt obok słonia.
Dosyć powiedzieć, że gdyby owa wieża, po wybudowaniu jej w Paryżu, przewróciła się w Warszawie, zajęłaby prawie całą długość Saskiego placu od ulicy Wierzbowej do Królewskiej, a może i dalej.
Dbała o zadowolenie czytelników redakcja uprosiła swego naczelnego korespondenta w Paryżu, ażeby nadesłał bliższe szczegóły dotyczące 300-metrowej wieży. Wieży jeszcze nie ma, nawet fundamentów pod nią nie wykopano i w ogóle na pewno nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie na świecie. Niemniej jednak nasz naczelny korespondent rozesłał swoich oficjalistów po całym Paryżu, z surowym rozkazem, ażeby 300-metrową wieżę koniecznie znaleźli, a przynajmniej ażeby dokładnie opisali wszystko, co z niej widać.
No, i wieża znalazła się; jeden z naszych reporterów był na niej i oto co zobaczył:
Jest nas trzech na szczycie: ja, naczelny architekt i wartownik uzbrojony w potężną lunetę, przez którą widać nie tylko cały glob ziemski, ale jeszcze wszystko to, co się na nim działo i dziać może.
Zaiste, obszerny widnokrąg do obserwacji. Na zachód pienią się z głuchym szumem fale Atlantyku, na południe błyszczy spokojnie zwierciadło Morza Śródziemnego, a za nim czernieją wybrzeża Afryki, wreszcie od północy i wschodu rozciąga się europejski półwysep, przyrośnięty do Azji jak olbrzymia huba do dębu.
Wicher dmie wściekły i w różne strony chwieje wierzchołkiem 300-metrowej wieży. To przypomina mi owe szczęśliwe lata, kiedy w parku łazienkowskim wdrapywałem się na szczyty drzew wybierać młode wrony. Ponieważ było bardzo zimno, skosztowaliśmy więc (z naczelnym architektem) po kropelce koniaku.
– Co pan tu robisz? – zapytałem patrzącego w lunetę wartownika.
– Śledzę, czy Niemcy nie przekraczają francuskiej granicy – odparł wartownik.
Prosiłem go, ażeby mi pozwolił popatrzeć w czarodziejską lunetę. Wartownik obrzucił mnie groźnym spojrzeniem i odpowiedział, że – jako czuwający nad bezpieczeństwem kraju, jako pojmujący swe obowiązki żołnierz i obywatel, wreszcie jako człowiek honorowy, za żadne skarby świata uczynić tego nie może. Musieliśmy aż dwa razy przepić do niego koniakiem i jeszcze ofiarować mu nie zaczętą butelkę, zanim o tyle się udobruchał, że stłumiwszy donośny głos obowiązku, pozwolił mi używać lunety w sposób, jaki mi się podoba, byłem jej tylko nie połknął.
Wicher jeszcze mocniej zakołysał szczytem wieży, a nam zrobiło się zimno. Skosztowaliśmy więc po odrobinie koniaku: ja, architekt i wartownik. Architekt zamyślił się, wartownik jednym okiem patrzył w niebo, drugim w Ocean Atlantycki, a mnie – ogarnęła wielka rzewność.
– Pokażże mi pan moich ukochanych ziomków, kiedy już mamy taką cudowną lunetę – rzekłem do architekta.
Nastawił szkła i skierował czarodziejskie narzędzie na plac wystawowy.
Zobaczyłem tam trzy pracujące grupy ludzi: 100 Francuzów, 100 Niemców i 100 nadwiślańczyków. Każda z tych grup miała wznieść osobny budynek z dużych brył ciosowych, za których ustawienie płacono im franka od sztuki.
Niemcy i Francuzi natychmiast wybrali sobie po pięciu dyrektorów i wzięli się do roboty. Polacy z początku wszyscy chcieli być dyrektorami, o co nawet pobili się i rozbiegli. Dopiero gdy im głód dokuczył, zeszli się znowu, i zapytawszy o radę Francuzów, Niemców, przechodniów lub gapiów, wybrali sobie dyrektorów ledwie wówczas, gdy pod francuskim i niemieckim budynkiem już stały fundamenty. Ułożono się też o system wynagrodzenia.
W grupie francuskiej i niemieckiej każde 100 franków zarobionych dzielono w następny sposób:
Na utrzymanie dyrekcji szło 25 fr., na oszczędność 25 fr., a pozostałe 50 fr. dzielono między wszystkich – po 25 centymów na osobę.
W grupie polskiej również płacono po 25 cent. jednej osobie. Ta jednak była oryginalność, że dyrektorowie brali 50 fr., a na oszczędność nie odkładano nic.
Pracowano też bardzo rozmaicie w tych grupach. Mocne i flegmatyczne Niemcy przenosiły od razu po 12 kamieni, robiąc na godzinę pięć obrotów. Drobni, ale ruchliwi Francuzi dźwigali tylko po 6 kamieni, ale robili na godzinę po dziesięć obrotów. Polacy zaś wygłodzeni przez poprzednią awanturę, nosili tylko po 8 kamieni i robili po sześć obrotów na godzinę.
W końcu 10 godzin interes tak się przedstawiał:
Każdy Francuz i Niemiec zarobił po 3 franki; prócz tego każdy dyrektor dostał 30 franków i na każdą grupę przypadało po 150 fr. oszczędności. Polacy zaś zarobili na osobę po 2 fr. 40 cent., a oszczędności nie mieli żadnych, ale ich dyrektorzy otrzymali po 46 fr. na osobę.
W czasie wypoczynku Niemcy za oszczędzone pieniądze kupili grochowych kiszek, beczkę piwa i nasycili się tak, że każdemu z nich przybyło po pięć funtów wagi. Francuzi wypili wina, zakąsili czekoladą i sprowadzili sobie teatr, który mocno podtrzymywał wrodzoną żywość ich ducha. Polacy zaś nie bardzo syci poszli spać, ale za to dyrektorowie ich wyprawili sobie bal polski, który podziwiano w całym Paryżu.
Na drugi dzień jeden z dyrektorów francuskich, wracając z maskarady, wpadł na myśl zbudowania maszyny, która zastępowała pracę 100 ludzi. Współcześnie pięciu dyrektorów niemieckich, przestudiowawszy Euklidesa i Archimedesa, wysmażyli plan machiny, która zastępowała pracę 90 ludzi. Ale dyrektorowie Polacy, zmęczeni tańcem, spali coś do południa i dopiero ku wieczorowi jeden z nich wynalazł nową figurę mazura, a drugi bardzo misterne łóżko składane, z którego można było zrobić karabin i fortepian, bez możności jednak grania na fortepianie, strzelania z karabinu i sypiania na łóżku.
Toteż w ciągu następnych dni zarobki Francuzów podwoiły się, Niemców prawie że się podwoiły, a Polaków zostały te same. W miesiąc później gmach budowany przez Francuzów jaśniał pięknością, Niemców imponował siłą i niezgrabnością, a polski ledwie zaczęty począł się rozwalać. Pracujący bowiem, straciwszy chęć do roboty, wymyślali dyrektorom, a dyrektorzy, wiedząc, że na budownictwie już nic nie zyskają, utworzyli balet i postanowili objeżdżać Europę...
Widok ten – pisze nasz paryski korespondent – napełnił mnie wielkim żalem. Odepchnąłem precz lunetę; a że wicher dął coraz mocniej, chwiejąc na wszystkie strony wieżą, i mróz ściskał coraz dokuczliwszy, wypiliśmy więc po kropelce koniaku: ja, naczelny architekt i wartownik.
Żal mój przemienił się teraz w gniew.
– Niech diabli porwą pańską lunetę – krzyknąłem do wartownika. – Pokazuje rzeczy głupie i niegodziwe!...
– Przecież nie ona temu winna. – odparł coraz pochmurniejszy architekt.
Wartownik nie odpowiedział nic; zajęty był śpiewaniem Marsylianki.
– Wiem – mówiłem do architekta – że moi rodacy, osobliwie rzuceni na obczyznę, nie mogą dorównać ani wam, ani Niemcom. Każdy z was nie byłby lepszy w podobnym położeniu. Za to w domu, u siebie, robią co mogą i chyba nie gorzej od was.
– Wątła to ludność – rzekł architekt – i powinna by dużo pracować nad swoją higieną i dietetyką.
– Bądź pan o to spokojny – odparłem. – Mamy w Warszawie tylu lekarzy, że już tworzy się u nas lekarski proletariat, a młodzi medycy wyjeżdżają za guwernerów.
– Zobaczmy jednak, jaki ci ludzie mają wpływ na wasz ogół – rzekł architekt i począł kierować lunetę ku Warszawie.
Ze smutkiem wyznać muszę, że towarzysz mój nie od razu znalazł Warszawę. Szukał jej kolejno w Turcji, Węgrzech i w Niemczech i dopiero przypomniawszy sobie ze Strabona* czy innego starożytnego geografa, kierunek Wisły – z wielką biedą trafił akurat za wolskie rogatki.
Spojrzałem w okular i – włosy stanęły mi na głowie. Zobaczyłem bowiem nad zamarzniętą glinianką jakiegoś człowieka, który wyrąbawszy lód unurzał kilka razy w przerębli towarzyszącą mu kobietę... Blada twarz i mdłe ruchy unurzonej nasunęły mi myśl, że musi to być osoba chora.
– Wariat czy morderca?... – spytałem przerażony, tym bardziej gdym spostrzegł, że wykąpana kobieta upadła na ziemię, a z jej przymkniętych oczu i nagle zmienionych rysów można było poznać, iż umarła.
Tajemnicę tej łaźni wyjaśnił mi w kilku dni wasz "Kurier". Z rubryki policyjnych wypadków dowiedziałem się, że pewien mąż, z porady znachorki, dla przywrócenia sił chorej żonie wykąpał ją w gliniance...
Współczucie moje dla biednej kobiety było tak wielkie, żem trząsł się z zimna. A ponieważ wicher coraz gwałtowniejszy trząsł wieżą, wypiliśmy więc po odrobinie koniaku: ja i architekt. Wartownikowi, który już gadał coś przez sen, musieliśmy gwałtem otwierać usta i przez zaciśnięte zęby wlewać płyn rozgrzewający.
– Jestem pewny, żeś pan w Warszawie nie zobaczył nic pocieszającego – rzekł architekt.
– Diabła warta pańska luneta!... – mruknąłem.
– Ależ ona pokazuje tylko to, co jest...[/quote]
Artykuł polemiczny:
Zgodzicie się, że pasuje, przynajmniej odrobinę, do dzisiejszych czasów w Polsce?Kronika Tygodniowa - Kurier Krakowski, rok 1887, dnia 8 kwietnia pisze:
Pod koniec lutego, publicysta Kuriera Warszawskiego, niejaki Bolesław Prus, opublikował felieton, w którym oprócz przywołania "wystawy powszechnej w Paryżu" wstawił do niego słowa paryskiego korespondenta relacjonującego fantastyczne widoki oraz wydarzenia jakie były widoczne ze szczytu 300-metrowej wieży z Paryża.
Sytuacje, które miały miejsce pod budowlą są tak prawdopodobne jak pejzaże opisywane przez reportera, mianowicie sprawozdawca od siedmiu boleści, dzięki "czarodziejskiej lunecie" spostrzegł nieudolność polskiego narodu podczas prac budowlanych na tle nacji francuskich oraz niemieckich.
W ciągu kilkudniowej obserwacji wysłannik Kuriera Warszawskiego zdążył zaobserwować, jak to nadwiślańska siła robocza nie potrafi się odpowiednio zorganizować oraz rozporządzić wynagrodzeniem mądrze, co więcej sprawiedliwie, a w głowach zamiast wiedzy są tylko hulanki i swawole.
Niestety, pomimo słów wywyższających fikcyjną 300-metrową wieżę paryską, której żaden żywy człek na własne oczy nie widział oraz wyrażonego przez reportera żalu do Polaków, Ja, Autor tego artykułu mam obowiązek zdementować fałszywe stereotypy naszych rodaków widziane przez obcą lunetę.
Po pierwsze, czy można wierzyć w opowiadania, które powstały na podstawie spostrzeżeń z miejsca do tej pory nieistniejącego w towarzystwie osób o nieznanym nazwisku, lecz obcej narodowości. Druga sprawa jaka mnie dziwi to wytrzymałość korespondenta pozwalająca mu na kilkudniową obserwację porażek braci oraz sukcesów Francuzów i Niemców z urojonego szczytu, gdzie panowały niskie temperatury wraz z zimnymi wiatrami. Trzecią rzeczą, która wpływa na brak wiarygodności fantastycznych relacji jest spożywanie przez francuskiego wartownika i naczelnego architekta z Niemczech oraz samego redaktora trunku jakim był koniak, który miał na celu rozgrzewać, lecz zamiast tego porządnie namieszał polskiemu wysłannikowi w głowie wywołując następnie żal przeradzający się w gniew.
Ostatnią i najważniejszą rzeczą są osiągnięcia jakie Polacy zdobyli w ciągu dziewiętnastego wieku. Nie Niemiec, lecz polski aptekarz ze Lwowa, Ignacy Łukasiewicz wynalazł lampę naftową. Nie Francuz ani żaden Rusek nie skonstruował okrętu podwodnego jak Stefan Drzewiecki. W Nowym Świecie mosty wiszące zostały postawione przez Rudolfa Modrzejewskiego, w Andach znajdują się linie kolejowe wybudowane przez Ernesta Malinowskiego i Władysława Klugera, który oprócz nich stworzył kilka dróg oraz kanałów również w Chile.
Osobiście nie wierzę w to, aby polskie działania z felietonu Bolesława Prusa, które zostały zapewne wymyślone przez Francuzów i Niemców miały zwieńczyć to, co prawdziwi Polacy dokonali w obecnym stuleciu.
Na koniec przyznam, że wszystko to, co wyżej napisałem można zebrać w jeden cytat Stanisława Jachowicza, polskiego bajkopisarza: "Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie".