Zauważyłem że temat dotyczy tak ogólnie wystąpień, a nie tylko tych "publicznych", dlatego napiszę tak ogólnie o wystąpieniach przed publiką liczącą od 2 do kilkuset osób :wink: .
Odkąd pamiętam doświadczyłem w życiu jedynie dwóch wystąpień publicznych, które można by określić jako "z prawdziwego zdarzenia". Pierwsze miało miejsce w szkole podstawowej, gdzieś między 4 a 6 klasą i był to apel 3-cio majowy, przygotowywany przez moją klasę dla wszystkich pozostałych klas 4-6. Kolejnym był... ten sam apel, odbywający się godzinę później, tyle że już dla gimnazjum
. Początkowo miałem mówić dość długi wiersz, jednak perspektywa dłuższej wypowiedzi przed tak liczną publiką skłoniła mnie do podjęcia negocjacji z wychowawczynią, w wyniku których uzyskałem możliwość zaprezentowania swoich zdolności poprzez wypowiedzenie jednozdaniowej formułki. Mimo iż miałem powiedzieć tylko kilka słów, bardzo długo i solidnie się do tego przygotowywałem i efekt końcowy był naprawdę bardzo dobry. Do tego stopnia, że nauczycielka spośród wszystkich osób w klasie po apelach najbardziej chwaliła właśnie mnie. Pamiętam jakby to było dziś, gdy dwukrotnie podszedłem tamtego dnia do mikrofonu i wzniosłym głosem niemal wykrzyczałem "Wolność, równość, niechaj żyją ! Niechaj żyje maj trzeci !"
, po czym cała klasa powtórzyła to za mną. Nie przypominam sobie, abym miał jakiekolwiek traumatyczne przeżycia w związku z tą chwilą, abym czegokolwiek się wtedy bał (stres nie wzrósł nawet wtedy, gdy na salę weszły roczniki kilka lat starsze). Do dziś gdy o tym wspominam czuje się niezwykle dumny z tego, jak fajnie sobie wówczas poradziłem :wink: .
Pozostałe wystąpienia miały już miejsce tylko w klasie, a więc w grupie nie większej niż kilkadziesiąt osób. Jeżeli trzeba było wyjść na środek i przeczytać coś z kartki - nie było problemu. Jeżeli trzeba było się nauczyć wiersza na pamięć - to w podstawówce i gimnazjum byłem w tym mistrzem
. Ocena 5-6 z recytacji była u mnie standardem. Ba, w 3 gim brałem nawet udział - bez powodzenia ale jednak - w szkolnym konkursie recytatorskim (który na szczęście odbywał się w sali, w grupie uczestników konkursu i kilku nauczycieli, którzy oceniali występy). W liceum już niestety wyszedłem z wprawy, jednakże wiązało się to z faktem, iż przez 3 lata tylko raz miała miejsce recytacja i to nie wiersza, a pieśni "Bogurodzica" (na szczęście nie tylko ja połamałem sobie na tym czymś język, więc polonistka dość łagodnie nas oceniła :lol: ). Jak sobie z tym wszystkim radziłem ? Jakiś minimalny stres był natomiast pamiętam, że w salach polonistycznych zawsze na końcu wisiały portrety sławnych poetów. I ja po prostu wyobrażałem sobie, że mówię ten wiersz do nich, kompletnie nie zwracając uwagi na reakcję klasy, dzięki czemu na chwilę zapominałem o tym gdzie jestem, kto tak naprawdę jest przede mną, i w efekcie mówiłem z dość dużą swobodą.
Żeby nie było - mówienie bez żadnego przygotowania kompletnie mi nie wychodziło. Pamiętam jak kiedyś w liceum na przedmiocie o nazwie bodajże "Wiedza o sztuce" (czy jak tam się to ustrojstwo nazywało), ludzie z klasy (zgłaszali się na ochotnika) odgrywali zaimprowizowane scenki. Ja oczywiście nawet nie myślałem o tym, aby w tym uczestniczyć. Niestety pod koniec zajęć zabrakło chętnych, a pani rozglądała się za kimś wg. kryterium "a kto tu jeszcze nie był ?". Kandydatów było kilku, ale wybór padł oczywiście na mnie :lol: . Uzupełniłem 3-osobowy skład scenki, w której brało udział skłócone małżeństwo i mediator (ja miałem być "żoną"...eee tfu "mężem"
). Zaczęła makabrycznie ekstrawertyczna dziewczyna grająca rolę "żony", która mówiła z tak przytłaczającą swobodą, że swoją pewnością siebie tylko torpedowała moje myśli dotyczące tego, co powiedzieć w swojej "turze". I gdy przyszła kolej na mnie, to tak naprawdę zamilkłem zanim zdążyłem się odezwać. Co gorsza odtwórczyni roli "żony" zaczęła kierować w moim kierunku żartobliwe uwagi typu "powiedz coś", albo "no dalej, zrób mi awanturę" :lol: . Na szczęście moja agonia nie trwała zbyt długo, gdyż po chwili rozległ się dzwonek i czym prędzej popędziłem po plecak i do drzwi wyjściowych
.
Sceny najbliższe dantejskim miały jednak miejsce, gdy przyszedł dzień mówienia przed paradoksalnie najmniejszą grupą, a więc dwuosobową komisją matury z j.polskiego
. Mój stosunek do tej części egzaminu dojrzałości był banalnie prosty - skoro matura ustna nie jest potrzebna na studia, to po co się do niej przygotowywać
? I w takim stanie wytrwałem aż do dnia zdawania matury. Obudziłem się wówczas rano z myślami "hmmm aha, dziś matura, tak ? to już dziś ? może przełożymy to na jutro jednak ? no dobra niech będzie hmm...chyba wypadałoby coś na tej maturze powiedzieć, ale to się zrobi za 5 minut... zaraz zaraz jaka matura ? czekaj, matura, matura, MATURA, KURRNNNA TO JUŻ DZIŚ A JA NIC NIE UMIEM "
:lol: . Zerwałem się z łóżka jakby goniło mnie stado krwiożerczych pawianów, usiadłem przed kompem i zacząłem sprawdzać jaki mam temat ? jaka literatura ? jakie wątki poruszyć i.t.d.. Wypisałem sobie to wszystko na kartce formatu A4, i nawet nie zdążyłem raz przećwiczyć czegokolwiek gdy okazało się, że muszę już wychodzić. Jedynie w autobusie i już na miejscu układałem sobie w głowie jakiś chaotyczny tekst, który rzekomo miałem zapamiętać i mówić przed komisją. Szczerze mówiąc największe obawy budziły we mnie ramy czasowe matury. Człowiek, który dotychczas nie wygłaszał monologu dłuższego niż 15 sekund miał w jeden dzień nauczyć się mówić przez 15 minut ? O nie, to chyba nie wypali
. Tymczasem jak przyszło co do czego to okazało się, że mimo całego stresu jaki mi towarzyszył (a może raczej właśnie dzięki niemu), gadałem jak natchniony. Byłem w 2/3 prezentacji, a jedna z pań wskazała palcem na zegarek na ręce. Spojrzałem na zegar na ścianie - właśnie mijała ostatnia minuta regulaminowego kwadransa :lol: . Szybko streściłem ostatnią część i przyszło do pytań, przy których niestety wyszedł mój brak przygotowania i odpowiedziałem na nie dość zdawkowo. Wynik końcowy był dość przeciętny, najgorszy w grupie osób zdających natomiast poczułem wielką ulgę, że w ogóle udało mi się zdać
. Matura z angielskiego poszła mi już o niebo lepiej, ale tam nie trzeba było na szczęście nic przygotowywać
.
Także reasumując moje wystąpienia i ich poziom był raczej adekwatny do poziomu przygotowań. "Dobre przygotowanie" równało się "dobry występ", "kiepskie przygotowanie" = "kiepski występ", "brak przygotowania" = "lepiej przygotować się do ucieczki" :lol: .