Akolita pisze: zdaje mi się, że akurat ten dział nie posiada moderatora.
Ha, czyli hulaj dusza, piekła nie ma!
---------------------------------------------------
Ale się wkopałam, teraz się muszę tłumaczyć
Tę wypowiedź przytoczę jako takie motto:
underdog pisze: Sęk w tym, żeby nie spinać się i na siłę naśladować innych - to po prostu nie wypali - ale odnaleźć własną drogę.
Ingart pisze: Inno pisze: Ja obrałam zupełnie inną drogę, jest o niebo lepiej
Jaka i
czy do tego samego celu?
Hmm, teraz się właśnie nad tym zastanawiam.
Ja też miałam problem z imprezami, nie lubiłam, źle się na nich czułam, nie rozumiałam (i nie rozumiem) idei imprez. Wszyscy zadowoleni i wyszczerzeni, a ja powtarzam w głowie jak mantrę: „Chcę stąd wyjść. Chcę stąd wyjść. Chcę stąd wyjść” (ilość tych imprez była w moim życiu znikoma, ale i tak).
No i chciałam to zmienić; czyli cel – pozbyć się lęku przed byciem w grupie ludzi, przed rozmowami z (nieoswojonymi) ludźmi; pozbyć się poczucia winy, że nie czerpię satysfakcji z takiej formy spędzania czasu etc. etc.
To był cały proces, często nie do końca uświadomiony, przebiegający dosyć chaotycznie i z przerwami, ale tak to w sumie jest. Z perspektywy czasu piszę:
W gimnazjum młodym dziewczęciem będąc miałam na swoje szczęście dość zgraną paczkę dobrych kumpel, psiapsiółek (przyjaciółek to za dużo powiedziane, ale znacznie więcej niż zwykłych koleżanek). Wiek to był nastoletni, rozbrykany i imprezowy, mi się ten klimat też udzielał (choć w znacznie mniejszym stopniu niż większości). W bardzo wielu filmach dla nastolatków (najczęściej tych amerykańskich), różnego rodzaju „Bravo Girl”, „Twist” i innych pismach oraz rozmowach królują imprezy jako jeden z głównych tematów i coś, co daje szczęście, napędza życie. Otoczona tym wszystkich chciałam zakosztować owego spełnienia i dowiedzieć się o co, do cholery, w tym wszystkim chodzi i skąd ta euforia.
W gronie kumpel urządzałyśmy domówki, czułam się wśród nich pewnie, było fajnie. Na początku to było coś nowego dla mnie, wspaniałego, wreszcie byłam „normalna”. Sadzę, że sprowadzało się do tego, że zachwycona byłam tym, że ja też jednak umiem to robić (to, czyli imprezować i czerpać z imprezowania przyjemność). Aczkolwiek trzeba pamiętać, że to nie były jakieś duże imprezy, ot małe, kameralne „imprezki”, taki początek i przedsmak starszego „imprezowania”.
No i dziewczyny dążyły do wejścia w świat „prawdziwych imprez”, a ja coraz bardziej rozczarowana się wycofywałam. Po pierwsze, to imprezowanie (nie imprezowałam oczywiście jakoś dużo, właściwie rzadko) było raczej monotonne, no bo ile można; inne sposoby spędzania czasu mnie nęciły bardziej. Po drugie, lęk w większym gronie i to osób nie znanych dobrze narastał i nie pozwalał się odprężyć. Ciągle myślałam tylko, czy dobrze stoję, mówię, siedzę, tańczę, co kto sobie pomyśli (a wg mnie myśleli oczywiście niepochlebnie o mnie), jakaś taka jakby nieśmiałość się do mnie przytelepała. Trudno lubić sytuacje, w których stres narasta, skrępowanie i panika sięgają zenitu, nie wie się, co ma się robić, mówić. Czułam, że odstaję, nie znałam się na rzeczach, o których większość rozmawiała, ba, często ich (tych rzeczy) nie lubiłam. Chciałam się rozpłynąć, zniknąć, nie bywać w takich sytuacjach, miejscach.
W liceum była kontynuacja stanu z końca gimnazjum. Nie lubiłam masowego życia towarzyskiego i czułam się z tym źle, bo sądziłam, że lubić trzeba, żeby być szczęśliwą/ym. Doszło do jakiejś absurdalnej sytuacji, że jak byłam w domu i robiłam to, co lubiłam (np. czytałam), to miałam poczucie winy, że nigdzie nie jestem „na zewnątrz” i się nie „bawię” (nie chodziło tylko o imprezy). Jak z kolei byłam już gdzieś, to z moim podejściem, bagażem tych wszystkich emocji, negatywnym myśleniem i lękami nie potrafiłam się dobrze bawić, czułam się źle, wyczekiwałam momentu, żeby iść do domu. I znowu rosło we mnie poczucie winy, że mnie taka forma zabawy nie satysfakcjonuje.
Co za „schizofrenia”.
Więc de facto w żadnym „stanie” nie mogłam się do końca odprężyć i poczuć dobrze.
Na imprezy nie chodziłam, nawet jak wiedziałam, że były organizowane przez np. osoby z mojej klasy. Poszłam może ze dwa, trzy razy w ciągu trzech lat, raz nie było w sumie jakoś źle, ale potwierdziły się moje wątpliwości: nic specjalnego, strata czasu, po co, mogłam porobić coś fajniejszego.
Czyli fizycznie na imprezach nie bywałam, ale mentalnie tkwiłam jeszcze w tym „starym” myśleniu.
Na studniówkę nie chciałam iść, w końcu poszłam prawie zmuszona, nie podobało mi się, wyszłam wcześnie jak tylko się dało.
No i teraz studia. Od końca liceum było coraz lepiej z pewnością siebie (acz daleko do doskonałości). Studia to powszechnie znany okres imprez, picia, kaca, imprez, picia, kaca, imprez, picia, kaca, imprez...
Pierwszy rok: Na imprezy nie chodziłam. Nie chciałam, bo wiedziałam, że nie lubię. Ale czułam chyba coś na kształt wstydu z tego powodu przed ludźmi, którzy w imprezach uczestniczyli (dziwne, bo z tego samego powodu – imprez- trochę jakby „pogardzałam” tymi osobami
). Mało logiczne, a że byłam zapętlona w tych emocjach często sprzecznych, to strasznie się pogubiłam. To trwało już od końca gimnazjum. Pod koniec pierwszego roku miałam totalny kryzys (nie tylko z tego powodu), w wakacje dużo myślałam, czytałam, dowiadywałam się, zaczęłam terapię, poznałam lepiej siebie, poukładałam sobie w głowie. Nie jest zupełnie dobrze, ale coraz jakby lepiej (z dołami mroku totalnymi po drodze, ale liczę, że to po prostu niezbędny etap do przejścia).
Jak to zrobiłam w końcu? Siadłam (w przenośni) i uzbrojona w nowo zdobytą samoakceptację otworzyłam sobie oczy na to, że: nie lubię imprez, to nie jest sposób spędzania czasu jaki by mnie uszczęśliwiał, imprezy mnie meczą fizycznie i psychicznie, uważam je za stratę czasu. Nie było to nowe odkrycie, wiedziałam o tym od dawna. Po czym wbiłam sobie w głupi łeb, że: nie trzeba chodzić na imprezy, jeżeli dla kogoś branie udziału w imprezach to kryterium oceny osoby, to ja mam takiego osobnika za wała i nie wart jest mego czasu; nie ma nic złego w chodzeniu na imprezy i tacy ludzie niekoniecznie są płytsi; mój sposób spędzania czasu jest fajny dla mnie, i to powinno być dla mnie ważne i znaczące (i jest). To są „oczywiste oczywistości” i niby wiedziałam o tym od dawna, ale na poziomie emocji i odczuć, to do mnie nie docierało =.=’
Po prostu zaakceptowałam w sobie to, że nie lubię tłumu, hałasu, bycia obserwowaną, gadania częstego z wieloma o wszystkim i niczym. Przestałam stresować się ludźmi i jak zaczęłam dobrze i realistycznie o sobie myśleć, to przestałam wymyślać sobie w głowie, co sądzą o mnie inni. Niech sądzą co chcą, ich prawo, czemu miałoby mnie to ruszać, jeżeli nie są dla mnie ważni.
Zaczęłam sama siebie kreować i przestałam pozwalać, żeby urojenia w stylu „on/ona pomyślał/a o mnie to i to pewnie, a więc taka jest prawda, jestem taka i taka” miały w ogóle rację bytu.
Do imprez tak to się ma wszystko, że odkąd stwierdziłam: „nie lubię, nie chodzę, dobrze mi z tym”, przestałam odczuwać ciśnienie, się wyluzowałam i zachciało się mi jechać na Open’era XD. W towarzystwie łatwiej mi się odezwać, a sądzę, że i na imprezie, gdybym zechciała na jakąś iść bym się czuła i bawiła znacznie lepiej. Ale jeślibym wiedziała, że będę się źle czuć i bawić, to nie poszłabym (bo po co?) i czułabym, że to dobry wybór, nie miałabym wyrzutów sumienia ani poczucia straconego czasu.
Ja w dużej mierze osiągnęłam swój cel (oczywiście mnóstwo pracy przede mną; łatwo pisać przed kompem w domu
).
I tak na marginesie. Wydaje mi się, że gdybym lubiła sposób spędzania czasu praktykowany przez większość nastolatków, ludzi młodych (np. imprezy), to byłoby mi łatwiej. Gdybym URODZIŁA SIĘ TAKA, ŻE LUBIŁABYM. Skoro nie lubię, to zmuszanie się do polubienia, da efekt wprost przeciwny, bo nie dość, że nie polubię, to znienawidzę i imprezy, i innych, i siebie. Lepiej nie wchodzić w to, czego się nie lubi, robić to, co się lubi, a przede wszystkim zaakceptować się taką/takim jaką/ jakim się jest.
Stek oczywistości i banałów mi wyszedł, cóż, takie życie ;>
I takie przemyślenie na koniec. Uczestniczenie w imprezach i podobnych rzeczach jest i było dla mnie stresujace, bo odnoszę wrażenie, że zupełnie nie znam reguł rządzących tym wszystkim, życiem towarzyskim. Na co dzień żyję właściwie z boku, więc nagle takie wejście w "świat ludzi" jest jak skok na głęboką wodę, kiedy się umie pływac tylko pieskiem i to z deską, a do tego nie lubi się wody. Można zacisnąć zęby i jakoś tam młócić wodę koślawo, ale przyjemność żadna i wysiłek niewspółmierny.