Trudna relacja z introwertyczką
: 19 lut 2016, 13:39
Zacznę może od tego, że jestem na tym forum świeżakiem. Czytam Was od jakiegoś czasu, ale dopiero dzisiaj zdecydowałem się napisać coś więcej. To będzie długa opowieść, ale taka musi być. Znudzonych z góry przepraszam.
Sam jestem typowym ambiwertykiem:
*Lubię ludzi, lubię z nimi przebywać, jestem kontaktowy. Mam jednak bardzo silną potrzebę niezależności i momenty, często dość długie, kiedy potrzebuję samotności i ciszy. Ludzi omijam wtedy szerokim łukiem.
*Nie nudzę się sam ze sobą. Każda minuta spędzona z książką i muzyką w pustym mieszkaniu, to dla mnie komfort w najczystszej postaci.
*Wolę zostać wieczorem w domu, niż iść na wielką imprezę, ale jeśli zdarzy się, że przypadkowo na takowej wyląduję, szybko się odnajdę i, koniec końców, będę prawdziwą duszą towarzystwa. Zrobię z siebie pajaca i wszyscy będą mieli ze mnie ubaw.
*Potrafię z dnia na dzień zdecydować o zerwaniu kontaktu z kimś, kto z jakiegoś powodu przestał mi odpowiadać. Może zauważyłem, że niewiele nas łączy, może powiedział lub zrobił coś, co na zawsze zmieniło moje postrzeganie jego osoby. Po zerwaniu kontaktu zdarza mi się wracać myślami do tej osoby i znajomości, czasami nawet próbuję odnowić kontakt, ale po jakimś czasie znów tracę zainteresowanie i oddalam się, najczęściej bezpowrotnie.
*Jestem na zmianę melancholijny i rzeczowy, romantyczny i pragmatyczny, optymistyczny i pesymistyczny. Wszystko zależy od dnia, pogody, wyspania i miliona innych czynników. Bywam gadułą, bywam milczkiem. *Potrafię być pomocny i serdecznie, potrafię być obcesowy.
Hm... A może nie jestem ambiwertykiem, tylko psychopatą?
Ale do rzeczy. Do tej pory w większości otaczałem się osobami podobnymi do mnie, które plasowały się gdzieś w środku skali - lubiły pobyć same ze sobą, ale czuły się też dobrze w większym gronie. Ale oto na uczelni poznałem dziewczynę, która wywróciła moje rozumienie świata i ludzi do góry nogami. Tak się złożyło, że na ostatnim semestrze nasze naukowe drogi przecięły się i przez jakiś czas byliśmy od siebie mocno zależni. W kilku przypadkach potrzebowałem jej rady lub pomocy, więc pytałem, zagadywałem. Od początku była zimna, zdystansowana, chyba nawet ponura. Widziałem, że pomaganie mi sprawia jej fizyczny ból i z każdym kolejnym pytaniem narasta w niej niechęć. Widziałem, że w stosunku do innych (było to kilka osób przewijających się przez jej uczelniane życie) potrafi być miła, zabawna, chociaż nigdy wyluzowana. Na uczelnianej stołówce siedziała zawsze sama, najczęściej zaczytana w gazecie lub zasłuchana w muzyce.
Nie polubiliśmy się. Traktowała mnie jak kogoś gorszego, głupszego. Robiłem wiele podejść, żeby jakoś ją otworzyć, zagadywałem, witałem uśmiechem na przekór jej ponurych reakcji. Spytacie: dlaczego? Po co? Czułem, że ocenia mnie niesprawiedliwie i nie mogłem się z tym pogodzić. W końcu zrezygnowałem. Przestała dla mnie istnieć. Kiedy zdarzało się, że jednak musiała zamienić ze mną kilka słów, odpowiadałem grzecznie, ale rzeczowo i możliwie najzwięźlej. Tak to trwało jakiś czas. Przywykłem. Chyba wreszcie dotarło do mnie, że jest we mnie coś, co doprowadza ją do szału. Nie polubiła mnie, zdarza się. Bolało mnie jedynie, że tak naprawdę nie wysiliła się na to, żeby mnie poznać, dowiedzieć się czegokolwiek – to było chyba moje pierwsze zetknięcie się z osobą, która kierując się jedynie kilkoma poszlakami, dożywotnio postawiła na mnie krzyżyk. Z wielu jej wypowiedzi wywnioskowałem, że tak naprawdę sporo nas łączy – poczucie humoru, sympatia do podobnych książek i podobnej muzyki, podobne podejście do niektórych aspektów życia. Ona też słyszała moje wypowiedzi i nie mogła nie zauważyć pewnych podobieństw między nami. Tym bardziej nie rozumiałem tej sytuacji.
Minął rok mijania się w milczeniu. Czasami nasze spojrzenia się spotykały, czasami udało nam się zamienić kilka słów i nawet pośmiać. Nie roztrząsałem tego. Projekt zbliżał się ku końcowi, siedzieliśmy w pracowni, dłubaliśmy. Usłyszałem, że przeprasza za wszystko. Że ona "już taka jest". Widziałem, że te słowa przychodzą jej z trudem, że waży każde z nich. Zgodziliśmy się co do tego, że nieczęsto spotykamy kogoś, kto podziela nasze pasje i zainteresowania. Co ważne: zauważyłem jak duża wdzięcznością zareagowała, kiedy powiedziałem jej, że uważam ją za osobę niezwykle zdolną i wartościową. Przyznała, że nieczęsto słyszy takie słowa, a ja odniosłem silne wrażenie, że w głębi serca bardzo ich potrzebuje.
To wyraźnie przełamało lody między nami. Teraz mamy kontakt, mogę nawet powiedzieć, że dość regularny. Dowiaduję się o niej coraz więcej, chociaż jest to prawdziwa droga przez mękę. Czasami czuję, że otwiera się i zbliża, ale dosłownie chwilę później jest nieosiągalna, wycofana. Zniknął chłód, ale dystans niezaprzeczalnie pozostał. Nie chcę ograniczać jej swobody i niezależności, więc nie inicjuję kontaktu zbyt często; chyba z lęku, że ją spłoszę. Efekt jest więc taki, że to ona pisze i dzwoni pierwsza. Ale znów: ilekroć zadzwoni, kończy się na tym, że rzuci kilka niewyraźnych słów i szybko urywa rozmowę…
Moje pytanie do Was takie: o co w tym chodzi? Czy to już zawsze będzie tak wyglądało? Czy przyjdzie moment, w którym przełamie się ostatecznie i po prostu dopuści mnie do swojego wnętrza?
Pan Sowa
P.S. Jeśli zastanawiacie się, czy myślę o niej w kategoriach męsko-damskich, to mogę chyba tylko odpowiedzieć: nie wiem. Trudno mi ją rozgryźć, jeszcze trudniej zrozumieć. Jest w tej relacji jakiś silny magneztyzm, ale jest też bardzo duży niepokój.
Sam jestem typowym ambiwertykiem:
*Lubię ludzi, lubię z nimi przebywać, jestem kontaktowy. Mam jednak bardzo silną potrzebę niezależności i momenty, często dość długie, kiedy potrzebuję samotności i ciszy. Ludzi omijam wtedy szerokim łukiem.
*Nie nudzę się sam ze sobą. Każda minuta spędzona z książką i muzyką w pustym mieszkaniu, to dla mnie komfort w najczystszej postaci.
*Wolę zostać wieczorem w domu, niż iść na wielką imprezę, ale jeśli zdarzy się, że przypadkowo na takowej wyląduję, szybko się odnajdę i, koniec końców, będę prawdziwą duszą towarzystwa. Zrobię z siebie pajaca i wszyscy będą mieli ze mnie ubaw.
*Potrafię z dnia na dzień zdecydować o zerwaniu kontaktu z kimś, kto z jakiegoś powodu przestał mi odpowiadać. Może zauważyłem, że niewiele nas łączy, może powiedział lub zrobił coś, co na zawsze zmieniło moje postrzeganie jego osoby. Po zerwaniu kontaktu zdarza mi się wracać myślami do tej osoby i znajomości, czasami nawet próbuję odnowić kontakt, ale po jakimś czasie znów tracę zainteresowanie i oddalam się, najczęściej bezpowrotnie.
*Jestem na zmianę melancholijny i rzeczowy, romantyczny i pragmatyczny, optymistyczny i pesymistyczny. Wszystko zależy od dnia, pogody, wyspania i miliona innych czynników. Bywam gadułą, bywam milczkiem. *Potrafię być pomocny i serdecznie, potrafię być obcesowy.
Hm... A może nie jestem ambiwertykiem, tylko psychopatą?
Ale do rzeczy. Do tej pory w większości otaczałem się osobami podobnymi do mnie, które plasowały się gdzieś w środku skali - lubiły pobyć same ze sobą, ale czuły się też dobrze w większym gronie. Ale oto na uczelni poznałem dziewczynę, która wywróciła moje rozumienie świata i ludzi do góry nogami. Tak się złożyło, że na ostatnim semestrze nasze naukowe drogi przecięły się i przez jakiś czas byliśmy od siebie mocno zależni. W kilku przypadkach potrzebowałem jej rady lub pomocy, więc pytałem, zagadywałem. Od początku była zimna, zdystansowana, chyba nawet ponura. Widziałem, że pomaganie mi sprawia jej fizyczny ból i z każdym kolejnym pytaniem narasta w niej niechęć. Widziałem, że w stosunku do innych (było to kilka osób przewijających się przez jej uczelniane życie) potrafi być miła, zabawna, chociaż nigdy wyluzowana. Na uczelnianej stołówce siedziała zawsze sama, najczęściej zaczytana w gazecie lub zasłuchana w muzyce.
Nie polubiliśmy się. Traktowała mnie jak kogoś gorszego, głupszego. Robiłem wiele podejść, żeby jakoś ją otworzyć, zagadywałem, witałem uśmiechem na przekór jej ponurych reakcji. Spytacie: dlaczego? Po co? Czułem, że ocenia mnie niesprawiedliwie i nie mogłem się z tym pogodzić. W końcu zrezygnowałem. Przestała dla mnie istnieć. Kiedy zdarzało się, że jednak musiała zamienić ze mną kilka słów, odpowiadałem grzecznie, ale rzeczowo i możliwie najzwięźlej. Tak to trwało jakiś czas. Przywykłem. Chyba wreszcie dotarło do mnie, że jest we mnie coś, co doprowadza ją do szału. Nie polubiła mnie, zdarza się. Bolało mnie jedynie, że tak naprawdę nie wysiliła się na to, żeby mnie poznać, dowiedzieć się czegokolwiek – to było chyba moje pierwsze zetknięcie się z osobą, która kierując się jedynie kilkoma poszlakami, dożywotnio postawiła na mnie krzyżyk. Z wielu jej wypowiedzi wywnioskowałem, że tak naprawdę sporo nas łączy – poczucie humoru, sympatia do podobnych książek i podobnej muzyki, podobne podejście do niektórych aspektów życia. Ona też słyszała moje wypowiedzi i nie mogła nie zauważyć pewnych podobieństw między nami. Tym bardziej nie rozumiałem tej sytuacji.
Minął rok mijania się w milczeniu. Czasami nasze spojrzenia się spotykały, czasami udało nam się zamienić kilka słów i nawet pośmiać. Nie roztrząsałem tego. Projekt zbliżał się ku końcowi, siedzieliśmy w pracowni, dłubaliśmy. Usłyszałem, że przeprasza za wszystko. Że ona "już taka jest". Widziałem, że te słowa przychodzą jej z trudem, że waży każde z nich. Zgodziliśmy się co do tego, że nieczęsto spotykamy kogoś, kto podziela nasze pasje i zainteresowania. Co ważne: zauważyłem jak duża wdzięcznością zareagowała, kiedy powiedziałem jej, że uważam ją za osobę niezwykle zdolną i wartościową. Przyznała, że nieczęsto słyszy takie słowa, a ja odniosłem silne wrażenie, że w głębi serca bardzo ich potrzebuje.
To wyraźnie przełamało lody między nami. Teraz mamy kontakt, mogę nawet powiedzieć, że dość regularny. Dowiaduję się o niej coraz więcej, chociaż jest to prawdziwa droga przez mękę. Czasami czuję, że otwiera się i zbliża, ale dosłownie chwilę później jest nieosiągalna, wycofana. Zniknął chłód, ale dystans niezaprzeczalnie pozostał. Nie chcę ograniczać jej swobody i niezależności, więc nie inicjuję kontaktu zbyt często; chyba z lęku, że ją spłoszę. Efekt jest więc taki, że to ona pisze i dzwoni pierwsza. Ale znów: ilekroć zadzwoni, kończy się na tym, że rzuci kilka niewyraźnych słów i szybko urywa rozmowę…
Moje pytanie do Was takie: o co w tym chodzi? Czy to już zawsze będzie tak wyglądało? Czy przyjdzie moment, w którym przełamie się ostatecznie i po prostu dopuści mnie do swojego wnętrza?
Pan Sowa
P.S. Jeśli zastanawiacie się, czy myślę o niej w kategoriach męsko-damskich, to mogę chyba tylko odpowiedzieć: nie wiem. Trudno mi ją rozgryźć, jeszcze trudniej zrozumieć. Jest w tej relacji jakiś silny magneztyzm, ale jest też bardzo duży niepokój.