Prawdziwe oblicze samotności?
: 01 paź 2017, 13:57
Może i będzie przydługo ale ciekaw jestem waszej opinii i zachęcam do dyskusji w komentarzach.
Prolog.
Jako dziecko byłem zawsze najmłodszy w domu. Mam starszą siostrę które miała być dla mnie wzorcem. Traktowany byłem czasem jak zło konieczne i wobec mnie stosowany był ,,zimny chów" czyli zero czułości, dotyku, dobrego słowa. Jest krytyka lub jej brak. Pragnąc dorównać siostrze, brałem udział w przeróżnych konkursach, zawodach, olimpiadach.. Teczka dyplomów rosła i rosła.. A relacje międzyludzkie rozpadały się. Miałem naukę. Byłem typowym kujonem.
Podstawówka.
Byłem grubym dzieckiem. Nadal jestem miśkiem ale pracuję nad tym. Tak czy inaczej dzieciak nie ma łatwo, tym bardziej kujon, tym bardziej gruby. W tym okresie zaczęły się moje kompleksy.
Właściwie nie miałem przyjaciół. Dzieciaki wolały raczej obrzucać mnie błotem, wyzwiskami i tak lub inaczej dawać w kość. Nie byłem sfrustrowany. Raczej bezsilny.
Lata mijały, ja uczyłem się dobrze, świadectwa z paskiem, etc, jednak nadal byłem sam.
Gimnazjum.
Okres ten wspominam jako czas gdy miałem szansę zaistnieć. Brałem udział w akademiach, w życiu szkoły, udzielałem się, to także czas gdy ludzie przychodzili do mnie po poradę. Łatałem związki, rozwiązywałem rodzinne konflikty, marzyłem o własnej miłości. Wciąż solo. Depresyjne myśli, jakiś ból istnienia, przemożna potrzeba bliskości.
Szkoła średnia.
Nie miałem kontaktu z kobietami, sami faceci w klasie. Poznałem jednak przez internet dziewczynę, po roku pisania spotkanie, potem przeprowadziła się w moje okolice bo wybrała szkołę w tamtych stronach. Odzyskałem pewność siebie, jakąś wiarę w cokolwiek. Przestałem szukać znajomości, miałem tą drugą połówkę.
Studia.
Połówka mi wystarczała więc nie socjalizowałem się z grupą. Nie czułem potrzeby. W rezultacie miałem może 3 znajomych w mieście gdzie studiuję.
Po czasie mój związek się rozpadł, ja spadłem rok niżej na studiach więc całkowicie wymieniło się moje otoczenie.
Załamałem się. Również nie szukałem znajomych bo po prostu jakoś nie umiałem i nie chciałem łazić po klubach. W tańcu jestem drewnem, nadmiar ludzi mnie przytłacza.
Po roku zacząłem się spotykać z jedną dziewczyną jednak do niczego to nie doprowadziło.
Obecnie można przyjąć, że od dwóch lat jestem sam. Nie mam znajomych, mam współlokatorów. Jeśli o kobiety chodzi to mam może trzy znajome, z czego żadna nie chce się ze mną nawet spotkać na kawę, nie potrafią wyjaśnić dlaczego więc nie naciskam.
Nie powiem, że gryzę ściany ale boli fakt, że często nie ma do kogo się odezwać a telefonu praktycznie nie używam.
O urodzinach nie pamiętają nawet rodzice, z nimi z resztą ograniczam kontakt bo powodują we mnie niemal stany lękowe. Są toksyczni.
Ostatniego sylwestra spędziłem sam, w pustym mieszkaniu, z butelką Ballentines'a, kładąc się spać o 23. Poczułem, że życie mnie przygniotło.
Teraz właściwie jakoś egzystuję jednak czuję się jak mała płotka w morzu pełnym kolorowych ryb. Zawsze marzyłem o stworzeniu rodziny, własnym domu i kimś na kim mógłbym polegać, jednak obecnie są to bardzo odległe marzenia.
Ciężko mi komukolwiek zaufać, a same uczucia docierają do mnie z wielkim opóźnieniem.
Jak żyć?
Jak przestać być samotnym?
Jak ruszyć z miejsca będąc jednocześnie intro?
Wg testów jestem opcją logika ze skrzydłem turbulentnym. Stres mi nie służy.
Jeśli macie coś do powiedzenia, śmiało. Chętnie poczytam.
Pozdrawiam.
~V.
Prolog.
Jako dziecko byłem zawsze najmłodszy w domu. Mam starszą siostrę które miała być dla mnie wzorcem. Traktowany byłem czasem jak zło konieczne i wobec mnie stosowany był ,,zimny chów" czyli zero czułości, dotyku, dobrego słowa. Jest krytyka lub jej brak. Pragnąc dorównać siostrze, brałem udział w przeróżnych konkursach, zawodach, olimpiadach.. Teczka dyplomów rosła i rosła.. A relacje międzyludzkie rozpadały się. Miałem naukę. Byłem typowym kujonem.
Podstawówka.
Byłem grubym dzieckiem. Nadal jestem miśkiem ale pracuję nad tym. Tak czy inaczej dzieciak nie ma łatwo, tym bardziej kujon, tym bardziej gruby. W tym okresie zaczęły się moje kompleksy.
Właściwie nie miałem przyjaciół. Dzieciaki wolały raczej obrzucać mnie błotem, wyzwiskami i tak lub inaczej dawać w kość. Nie byłem sfrustrowany. Raczej bezsilny.
Lata mijały, ja uczyłem się dobrze, świadectwa z paskiem, etc, jednak nadal byłem sam.
Gimnazjum.
Okres ten wspominam jako czas gdy miałem szansę zaistnieć. Brałem udział w akademiach, w życiu szkoły, udzielałem się, to także czas gdy ludzie przychodzili do mnie po poradę. Łatałem związki, rozwiązywałem rodzinne konflikty, marzyłem o własnej miłości. Wciąż solo. Depresyjne myśli, jakiś ból istnienia, przemożna potrzeba bliskości.
Szkoła średnia.
Nie miałem kontaktu z kobietami, sami faceci w klasie. Poznałem jednak przez internet dziewczynę, po roku pisania spotkanie, potem przeprowadziła się w moje okolice bo wybrała szkołę w tamtych stronach. Odzyskałem pewność siebie, jakąś wiarę w cokolwiek. Przestałem szukać znajomości, miałem tą drugą połówkę.
Studia.
Połówka mi wystarczała więc nie socjalizowałem się z grupą. Nie czułem potrzeby. W rezultacie miałem może 3 znajomych w mieście gdzie studiuję.
Po czasie mój związek się rozpadł, ja spadłem rok niżej na studiach więc całkowicie wymieniło się moje otoczenie.
Załamałem się. Również nie szukałem znajomych bo po prostu jakoś nie umiałem i nie chciałem łazić po klubach. W tańcu jestem drewnem, nadmiar ludzi mnie przytłacza.
Po roku zacząłem się spotykać z jedną dziewczyną jednak do niczego to nie doprowadziło.
Obecnie można przyjąć, że od dwóch lat jestem sam. Nie mam znajomych, mam współlokatorów. Jeśli o kobiety chodzi to mam może trzy znajome, z czego żadna nie chce się ze mną nawet spotkać na kawę, nie potrafią wyjaśnić dlaczego więc nie naciskam.
Nie powiem, że gryzę ściany ale boli fakt, że często nie ma do kogo się odezwać a telefonu praktycznie nie używam.
O urodzinach nie pamiętają nawet rodzice, z nimi z resztą ograniczam kontakt bo powodują we mnie niemal stany lękowe. Są toksyczni.
Ostatniego sylwestra spędziłem sam, w pustym mieszkaniu, z butelką Ballentines'a, kładąc się spać o 23. Poczułem, że życie mnie przygniotło.
Teraz właściwie jakoś egzystuję jednak czuję się jak mała płotka w morzu pełnym kolorowych ryb. Zawsze marzyłem o stworzeniu rodziny, własnym domu i kimś na kim mógłbym polegać, jednak obecnie są to bardzo odległe marzenia.
Ciężko mi komukolwiek zaufać, a same uczucia docierają do mnie z wielkim opóźnieniem.
Jak żyć?
Jak przestać być samotnym?
Jak ruszyć z miejsca będąc jednocześnie intro?
Wg testów jestem opcją logika ze skrzydłem turbulentnym. Stres mi nie służy.
Jeśli macie coś do powiedzenia, śmiało. Chętnie poczytam.
Pozdrawiam.
~V.