Temat stary, ale aktualny.
Moje problemy w typie, o którym mówicie, nie powstają w związku z rodziną. Mam duże szczęście, że chociaż patchworkowa, moja rodzina jest "w dechę". Nie mam wielu ciotek i wujków, a ci, których mam, są na tyle daleko, że rzadko ich widuję i zwykle mam o czym rozmawiać (przez parę miesięcy coś tam się uzbiera).
Problem pojawia się przy pozostałych - znajomych ze szkół, z rodzinnego miasta, grupki, do której kiedyś należałam (teraz tylko na fejsie, nawet nie subsrybuję).
Znajomi z gimby i LO wzięli i się porozjeżdżali. Zostały mi potem z nich dwie bliskie koleżanki, do których przyjeżdżałam, kiedy wpadałam do rodzinnego miasta, ale relacja rozwiązała się dosłownie z dnia na dzień: powiedziałam zmęczona coś głupiego i prysło. Głupia byłam, powinnam zachować myśli dla siebie, ale myślałam wtedy, że to moje przyjaciółki. Przeprosiłam, ale od tej pory nie widziałam się z żadną z nich. To jakieś 5-6 lat temu. Trochę widać, ile warta była nasza relacja. Nic na siłę.
Podczas studiów próbowałam mieć znajomych. Myślałam, że tak robią wszyscy i inaczej coś będzie ze mną "nie tak". Koleżanki z roku były zupełnie inne niż ja (przynajmniej te, które poznałam) i zaliczyłam z nimi kilka wypadów na siłę - wszystkie uwielbiały clubbing, miały facetów od lat (rekordzistka chyba od 5 lat), chodziły w kieckach i lubiły zakupy.
- Czego się nie robi dla bycia normalnym? - myślałam wtedy. - Dobra, idę na clubbing -
Potem znajomość sama się rozlazła, bo kurde zmęczyło mnie to. Nie jestem taka, jak one były, źle się czułam na spotkaniach, nie miałam nic do powiedzenia na tematy, które poruszały. Happens.
Najbardziej do myślenia na temat znajomości utrzymywanych na siłę dało mi inne towarzystwo, w którym było całkiem sporo ludzi z mojego rodzinnego miasta. Wszyscy zjeżdżali się na święta i podobne okoliczności, więc i ja przychodziłam na spotkania z nimi. Po którymś do mnie dotarło: przecież ja nie mam z nimi o czym gadać. Nie pomogło mieszkanie z kilkorgiem z nich, nie pomogło, że czasami w tym mieszkaniu odwiedzali nas pozostali. Po prostu nie dałam rady. Nie ten klimat, nie te zainteresowania, nie te sposoby na miłe spędzanie czasu (ile można odlągać filmiki na yt?). To była grupa ludzi, którzy ze względu na upływ czasu i odległość nie potrafili, chociaż rozpaczliwie chcieli trzymać się razem. W grupie porobiły się mniejsze grupki, które spotykają się do dzisiaj niezależnie od wszystkich. Do grupy co jakiś czas dochodziły nowe osoby (znajomi znajomych), z których część widziałam np. raz w życiu. To była grupa zgranych ludzi, którzy ze względu na upływ czasu i odległość nie potrafili, chociaż rozpaczliwie chcieli trzymać się razem.
I ja na początku ulegałam temu poczuciu, ale po którymś razie przestałam. Po co - po co mam rozmawiać o czymś, co mam gdzieś? Po co mam iść i siedzieć przy piwie z kimś, kto ma mnie gdzieś, a ja jego? Siedzieć z uśmiechem i udawać zainteresowanie? Żeby ładnie wyglądać na foteczce na fejsie? Ostatnio jedna z dziewczyn, którą widziałam dosłownie raz (!) w życiu, zaprosiła wszystkich z grupy na fejsie (w tym mnie, kompletnie nieznaną osobę!) na swoje wesele w naszym rodzinnym mieście. Nie poszłam. To już dużo za dużo udawania, jak na mnie.
Teraz w nowym mieście poznałam kilka osób, które lubię (w tym mojego chłopaka, lubię go całkiem w sumie, jest spoko
) i spotykamy się nie tak rzadko. W większości to znajomi chłopaka (mam kilku swoich, z którymi widuję się rzadko, ale muszę to naprawić, bo nie są źli - tylko ja wolę zazwyczaj sama spędzać czas).