Wahania nastroju, od nadmiaru energii po proby samobojcze
: 03 wrz 2016, 14:58
Dopiero przed chwileczką się zarejestrowałem, więc witam wszystkich ciepło
Chciałem się podzielić przemyśleniami o sobie, bo zastanawiam się nad pójściem do lekarza i fachowym przeanalizowaniem mojego "problemu", ale z drugiej strony nie uważam, żeby to było poważne, jeśli zestawić to z problemami innych. Chyba mi wyjdzie długi post, także z góry dziękuje za przeczytanie tych wypocin.
Problemy w kontaktach z ludźmi miałem od dziecka. Tzn. jeśli dobrze sięgne pamięcią, na etapie przedszkola miałem problemy w interakcjach z równieśnikami. Nie byłem tym dzieciakiem, który wszystkich rozbawiał i starał się dominować grupą, raczej siedziałem w swoich czterech kątach, ale nie miałem problemów z wyhyleniem się z szeregu. Nie byłem małomówny, ale po prostu gdzieś w głowie miałem hamulec, który nie dopuszczał robienia jakiś przesadnych głupot w szkolnym wieku. W późniejszych latach zawiązywałem przyjaźnie i konflikty, jednak nic nie przetrwało dłużej niz paru miesiecy. I to głównie przeze mnie. Ciężko mi to wytłumaczyć, ale moje dotychczasowe zycie to jedna wielka sinuoida. Od najmłodszych lat, aż po dziś dzień.
Przez parę miesięcy czuję, że mogę przenosić góry i pędzę jak owca do tłumów, dobrej zabawy, niezobowiązujących relacji damsko-męskich, by po paru miesiącach mieć okresy, w których wychodziłem z mieszkania właściwie tylko do pracy i na uczelnię. Nie jestem w stanie trzymać żadnych relacji przez długi czas, czy to ze znajomym, czy z kobietą. W okresie gdy jestem na plus poznaję ludzi, a potem zadręczam się i zrywam z nimi kontakt. W efekcie mam dużo spalonych mostów i brak stałych dobrych znajomości, poza jedną czy dwoma osobami, które to rozumieją ale nie do końca czuję, jakby były mi bliskie.
Tak czy siak, o tyle w przypadku sfery kobiet jest zabawniej, że w zasadzie we wszystkich moich dotychczasowych związkach i relacjach wchodziłem w nie dominujac majac nadmiar energii i z podejsciem carpe diem, po czym po kilku miesiacach przestraszyłem partnerke depresyjnym okresem. Nie mam zamiaru się o to obwiniać, bo taki już jestem, ale za każdym razem to dość boli, zwłaszcza gdy ktoś odchodzi w takim okresie spadku siły. Poza tym jestem idiotą, że związuję się z takim a nie innym typem kobiet, ktory potrzebowal i zwiazywal sie z ekstrawertykiem i nie byl gotowy na cos takiego. Chociaz chyba nie ma takiej kobiety, ktora znioslaby "okres spadku". Nawet introwertyczki wola ekstrawertykow.
W okresach spadku panuje obojetnosc wobec swiata, lubię się dołować i zadręczać myślami, szukam na siłę krytyki i myślę pesymistycznie, czasem kończy się na próbach samobójczych, z którymi wygrywa jednak instynkt samozachowawczy. Niby potrafię to przyznać pisząc ten post, ale uważam, że mam z tą krytyką rację. Poza tym w okresach spadku strasznie izoluję się od społeczeństwa ale i angażuję się bardziej w związki, bo potrzebuję wtedy kogoś obok. Okazuje slabosc przed kobieta, niszcze pewne granice ktorych juz na nowo postawic nie da. I potem kółko zaczyna się od nowa.
Zanim zdążyłem zapukać do drzwi liceum, przeprowadziłem się z rodzicami zagranicę, by po dwóch latach zdać w obcym kraju tamtejszą maturę i wprowadzić się do własnego mieszkania. Lata dojrzewania to też zainteresowanie sportem, a właściwie jak się nad tym mocniej zastanowię, to chyba rywalizacją i poczuciem bycia drużyną. W okresie energii założyłem klub sportowy z paroma znajomymi, to był maj 2015. We wrześniu tego samego roku zniknąłem z niego aż do lutego. I tak to caly czas wygląda. Jedyną decyzją, której nie żałuję, jest rzucenie studiów w trakcie, po 3 semestrach, w imię może i mniej perspektywicznej i dużo mniej płatnej pracy niż po studiach, które zacząłem, ale która sprawia mi ogromną przyjemność.
Znajduję w niej w jakiś sposób odskocznię, bo stres i ogromna odpowiedzialność podczas jej wykonywania sprawia, że po prostu wtedy żyję tylko nią i nie mam czasu na katatoniczne wycieczki w samotności. Niestety, od jakiegoś czasu zacząłem dostrzegać, że te wahania nastroju i jakby mojego "ja" mają wpływ na pracę i jeśli tego nie powstrzymam, mogę ją stracić. Nie wiem czy to się w ogóle nadaje, żeby iść z tym do lekarza. A być może jest ktoś na forum, kto również całe życie buja się na huśtawce i chciałby w końcu z niej wypaść.
Chciałem się podzielić przemyśleniami o sobie, bo zastanawiam się nad pójściem do lekarza i fachowym przeanalizowaniem mojego "problemu", ale z drugiej strony nie uważam, żeby to było poważne, jeśli zestawić to z problemami innych. Chyba mi wyjdzie długi post, także z góry dziękuje za przeczytanie tych wypocin.
Problemy w kontaktach z ludźmi miałem od dziecka. Tzn. jeśli dobrze sięgne pamięcią, na etapie przedszkola miałem problemy w interakcjach z równieśnikami. Nie byłem tym dzieciakiem, który wszystkich rozbawiał i starał się dominować grupą, raczej siedziałem w swoich czterech kątach, ale nie miałem problemów z wyhyleniem się z szeregu. Nie byłem małomówny, ale po prostu gdzieś w głowie miałem hamulec, który nie dopuszczał robienia jakiś przesadnych głupot w szkolnym wieku. W późniejszych latach zawiązywałem przyjaźnie i konflikty, jednak nic nie przetrwało dłużej niz paru miesiecy. I to głównie przeze mnie. Ciężko mi to wytłumaczyć, ale moje dotychczasowe zycie to jedna wielka sinuoida. Od najmłodszych lat, aż po dziś dzień.
Przez parę miesięcy czuję, że mogę przenosić góry i pędzę jak owca do tłumów, dobrej zabawy, niezobowiązujących relacji damsko-męskich, by po paru miesiącach mieć okresy, w których wychodziłem z mieszkania właściwie tylko do pracy i na uczelnię. Nie jestem w stanie trzymać żadnych relacji przez długi czas, czy to ze znajomym, czy z kobietą. W okresie gdy jestem na plus poznaję ludzi, a potem zadręczam się i zrywam z nimi kontakt. W efekcie mam dużo spalonych mostów i brak stałych dobrych znajomości, poza jedną czy dwoma osobami, które to rozumieją ale nie do końca czuję, jakby były mi bliskie.
Tak czy siak, o tyle w przypadku sfery kobiet jest zabawniej, że w zasadzie we wszystkich moich dotychczasowych związkach i relacjach wchodziłem w nie dominujac majac nadmiar energii i z podejsciem carpe diem, po czym po kilku miesiacach przestraszyłem partnerke depresyjnym okresem. Nie mam zamiaru się o to obwiniać, bo taki już jestem, ale za każdym razem to dość boli, zwłaszcza gdy ktoś odchodzi w takim okresie spadku siły. Poza tym jestem idiotą, że związuję się z takim a nie innym typem kobiet, ktory potrzebowal i zwiazywal sie z ekstrawertykiem i nie byl gotowy na cos takiego. Chociaz chyba nie ma takiej kobiety, ktora znioslaby "okres spadku". Nawet introwertyczki wola ekstrawertykow.
W okresach spadku panuje obojetnosc wobec swiata, lubię się dołować i zadręczać myślami, szukam na siłę krytyki i myślę pesymistycznie, czasem kończy się na próbach samobójczych, z którymi wygrywa jednak instynkt samozachowawczy. Niby potrafię to przyznać pisząc ten post, ale uważam, że mam z tą krytyką rację. Poza tym w okresach spadku strasznie izoluję się od społeczeństwa ale i angażuję się bardziej w związki, bo potrzebuję wtedy kogoś obok. Okazuje slabosc przed kobieta, niszcze pewne granice ktorych juz na nowo postawic nie da. I potem kółko zaczyna się od nowa.
Zanim zdążyłem zapukać do drzwi liceum, przeprowadziłem się z rodzicami zagranicę, by po dwóch latach zdać w obcym kraju tamtejszą maturę i wprowadzić się do własnego mieszkania. Lata dojrzewania to też zainteresowanie sportem, a właściwie jak się nad tym mocniej zastanowię, to chyba rywalizacją i poczuciem bycia drużyną. W okresie energii założyłem klub sportowy z paroma znajomymi, to był maj 2015. We wrześniu tego samego roku zniknąłem z niego aż do lutego. I tak to caly czas wygląda. Jedyną decyzją, której nie żałuję, jest rzucenie studiów w trakcie, po 3 semestrach, w imię może i mniej perspektywicznej i dużo mniej płatnej pracy niż po studiach, które zacząłem, ale która sprawia mi ogromną przyjemność.
Znajduję w niej w jakiś sposób odskocznię, bo stres i ogromna odpowiedzialność podczas jej wykonywania sprawia, że po prostu wtedy żyję tylko nią i nie mam czasu na katatoniczne wycieczki w samotności. Niestety, od jakiegoś czasu zacząłem dostrzegać, że te wahania nastroju i jakby mojego "ja" mają wpływ na pracę i jeśli tego nie powstrzymam, mogę ją stracić. Nie wiem czy to się w ogóle nadaje, żeby iść z tym do lekarza. A być może jest ktoś na forum, kto również całe życie buja się na huśtawce i chciałby w końcu z niej wypaść.