Mam ochotę rzucić wszystko w ......
: 23 maja 2018, 16:12
Cześć.
Zacznę od początku. Od pięciu lat mieszkam poza granicami Polski, znam język bardzo dobrze i studiuję tutaj kierunek ścisły. Moja rodzina też tu jest, ale kilka kilometrów dalej, ja mieszkam w akademiku.
Ogólnie mówiąc, nie mam dużo czasu dla siebie. Kierunek, który studiuję, jest bardzo wymagający, mamy dużo praktyk na studiach (niepłatne, bo są w ramach zaliczeń), często po 20h tygodniowo, do tego kolokwia ustne w ramach praktyk, protokoły po 20-40 stron do napisania a i to wszystko w czasie semestru, gdzie jeszcze do tego przecież dochodzą wykłady i ćwiczenia. Zauważyłam, że jest praktycznie niemożliwe, skończyć licencjat w ciągu trzech lat, mnóstwo osób, które znam, potrzebowały około 8 miesięcy. Mi uda się prawdopodobnie w 7 semestrów (teraz jest 6 semestr).
Oprócz tego dorabiam na uczelni. Nie jest to dużo i nie pozwala mi na utrzymywanie się samej, a biorąc pod uwagę liczbę godzin spędzonych na praktykach nie ma czasu, żeby pracować na pół etatu, i bez pracy ledwo się człowiek wyrabia ze wszystkim. Dodam, że po licencjacie czeka mnie magister, bo sam licencjat guzik mi da. Nie mogę zrobić przerwy między licencjatem a magistrem, bo stracę akademik. Mieszkania są dużo droższe.
Mam już wszystkiego dość. Co chwilę coś wypada, za kilka miesięcy muszę płacić sama ubezpieczenie zdrowotne (po skończeniu 25 lat nie należy się do ubezpieczenia rodzinnego i kosztuje to 100 euro miesięcznie). Oprócz tego z tego samego powodu stracą moi rodzice dodatek na dziecko. Rodzice, w związku że pomagają rodzinie w Polsce, nie są w stanie mi dać dużo, a jak nagle będą mi musieli dawać 200-300 euro więcej, nie wiem, czy dadzą radę. To, co do tej pory mam, wystarcza w sam raz i nie jestem w stanie wiele odłożyć. Kredytu studenckiego nie dostanę, bo nie spełniam wymagań i prawdopodobnie do zakończenia studiów nic się w tej kwestii nie zmieni. Na jakiekolwiek stypendia nie mam co liczyć, nie mam zbyt dobrej średniej przez barierę językową na początku studiów.
Pomijając kwestie pieniężne, nie mam ochoty już na to wszystko. Nie chodzi o studiowanie, ale ogólnie tracę powoli ochotę na rzeczy, które mi sprawiały radość. Studia są interesujące, ale przez to, że nie mam czasu na nic, powoli tracę ochotę na wszystko. Czasem mam takie dni, że mam ochotę naprawdę na wiele rzeczy i jestem zmotywowana. A później mam takie kilka dni, gdzie łzy mi kapią z oczu (jak dzisiaj) i próbuję się zebrać w garść, ale nie mam siły. Ileż razy można zaciskać zęby? Czasem już człowiek nie ma ochoty.
To nie jest tak, że mam tylko studia. Uczę się grać na skrzypcach, lubię robić zdjęcia i sesje zdjęciowe (co często wymaga ode mnie zebrania się w garść i nawiązać kontakt z ludźmi). Ale przez nawał pracy nie mam czasu na to, jak wyjdę na jeden dzień na zdjęcia, to potem mam straszne wyrzuty sumienia, że mogłam zrobić coś na uczelnię. Przez obecne praktyki mam zaległości w prawie wszystkich przedmiotach i zero motywacji, żeby to nadrobić. Próbowałam kilka razy zrobić plan nauki, ale zawsze się sypał.
Nie mam tu wiele osób. Mam chłopaka, ale on raczej jest ekstrawertykiem, zna dużo osób i często wychodzi. Przyzwyczaił się, że ja chętniej siedzę w domu. Oprócz tego w związku z tym, że jestem intro, nie umiem nawiązać takiego kontaktu z ludźmi, żeby później mieć z nimi coś wspólnego. Owszem, byłam kilka razy na uczelnianym klubie fotografii, ale nie złapałam z nikim kontaktu, tak, żeby się z kimś np. umówić na robienie zdjęć. Znam na kierunku dużo osób, ale to tylko takie, cześć, co słychać, i krótka gadka-szmatka. Czasem mam wrażenie, że mówię ludziom rzeczy, które są dla nich nieinteresujące i że mój sposób bycia działa na nich w ten sposób, że nie mają ochoty na głębszą relację ze mną. Nie jestem nieśmiała, ale po prostu jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie, jestem strasznie upośledzona. Nie mam tutaj nikogo (oprócz chłopaka) z kim mogłabym gdzieś wyjść. Chłopak ma znajomych, ale może fajnie by było mieć własnych. Sama zresztą nie wiem, jak to się stało, że uznał mnie w jakiś sposób sympatyczną, że się po pierwszym spotkaniu dalej chciał spotykać
Robię tu też sesje fotograficze, ale słabo umiem nawiązać kontakt np. z modelką. Z drugiej strony, prowadzę ćwiczenia na uczelni z jednego przedmiotu i nie macie pojęcia, ile poświęcenia i stresu mnie to kosztuje. Zresztą, gdybyście mnie widzieli w akcji, jak się czasem jąkam na ćwiczeniach próbując coś wytłumaczyć, to byście wiedzieli o co chodzi (nie mam wady wymowy, jąkam się tylko na tych ćwiczeniach ze stresu, że nie umiem czegoś w obcym języku wytłumaczyć i że palnę błąd gramatyczny).
Mam dni, gdzie mam po prostu dość. Mam ochotę rzucić to wszystko, ale nie mam za bardzo żadnych innych ciekawszych możliwości. Jestem po prostu przeciążona tym wszystkim i wisi mi to już. Coraz częściej zaczyna mi być obojętne, czy pójdę w makijażu na uczelnię, co kiedyś było niewyobrażalne. Tracę ochotę na wszystko, dobija mnie nadmiar tego wszystkiego. Nawet nie mam ochoty oglądać seriali, co zawsze dla mnie było ucieczką od wszystkiego. Konsola leży od tygodni nieruszana.
Rok temu chodziłam do psychologa, ale przeprowadziłam się do miasta w którym studiuję i już nie mam jak chodzić (to był polski psycholog). W tym mieście nie ma już polskiego psychologa, nie mam ochoty chodzić do obcojęzycznego. Niby zapisałam się do jednego, ale dowiedziałam się, że na kasę chorych czeka się 10-16 tygodni.
Chłopak mnie często wspiera, pomaga, ale czasami też nie ma ochoty już słuchać, że nie mam ochoty na cokolwiek i patrzeć, jak płaczę. Każdy miałby kiedyś dosyć. Boję się, że go przez moją demotywację do wszystkiego stracę, bo czasami jestem naprawdę nie do zniesienia. On przecież też ma problemy i sam stresuje się każdym drobiazgiem...
Pomóżcie mi. Macie jakieś porady?
Zacznę od początku. Od pięciu lat mieszkam poza granicami Polski, znam język bardzo dobrze i studiuję tutaj kierunek ścisły. Moja rodzina też tu jest, ale kilka kilometrów dalej, ja mieszkam w akademiku.
Ogólnie mówiąc, nie mam dużo czasu dla siebie. Kierunek, który studiuję, jest bardzo wymagający, mamy dużo praktyk na studiach (niepłatne, bo są w ramach zaliczeń), często po 20h tygodniowo, do tego kolokwia ustne w ramach praktyk, protokoły po 20-40 stron do napisania a i to wszystko w czasie semestru, gdzie jeszcze do tego przecież dochodzą wykłady i ćwiczenia. Zauważyłam, że jest praktycznie niemożliwe, skończyć licencjat w ciągu trzech lat, mnóstwo osób, które znam, potrzebowały około 8 miesięcy. Mi uda się prawdopodobnie w 7 semestrów (teraz jest 6 semestr).
Oprócz tego dorabiam na uczelni. Nie jest to dużo i nie pozwala mi na utrzymywanie się samej, a biorąc pod uwagę liczbę godzin spędzonych na praktykach nie ma czasu, żeby pracować na pół etatu, i bez pracy ledwo się człowiek wyrabia ze wszystkim. Dodam, że po licencjacie czeka mnie magister, bo sam licencjat guzik mi da. Nie mogę zrobić przerwy między licencjatem a magistrem, bo stracę akademik. Mieszkania są dużo droższe.
Mam już wszystkiego dość. Co chwilę coś wypada, za kilka miesięcy muszę płacić sama ubezpieczenie zdrowotne (po skończeniu 25 lat nie należy się do ubezpieczenia rodzinnego i kosztuje to 100 euro miesięcznie). Oprócz tego z tego samego powodu stracą moi rodzice dodatek na dziecko. Rodzice, w związku że pomagają rodzinie w Polsce, nie są w stanie mi dać dużo, a jak nagle będą mi musieli dawać 200-300 euro więcej, nie wiem, czy dadzą radę. To, co do tej pory mam, wystarcza w sam raz i nie jestem w stanie wiele odłożyć. Kredytu studenckiego nie dostanę, bo nie spełniam wymagań i prawdopodobnie do zakończenia studiów nic się w tej kwestii nie zmieni. Na jakiekolwiek stypendia nie mam co liczyć, nie mam zbyt dobrej średniej przez barierę językową na początku studiów.
Pomijając kwestie pieniężne, nie mam ochoty już na to wszystko. Nie chodzi o studiowanie, ale ogólnie tracę powoli ochotę na rzeczy, które mi sprawiały radość. Studia są interesujące, ale przez to, że nie mam czasu na nic, powoli tracę ochotę na wszystko. Czasem mam takie dni, że mam ochotę naprawdę na wiele rzeczy i jestem zmotywowana. A później mam takie kilka dni, gdzie łzy mi kapią z oczu (jak dzisiaj) i próbuję się zebrać w garść, ale nie mam siły. Ileż razy można zaciskać zęby? Czasem już człowiek nie ma ochoty.
To nie jest tak, że mam tylko studia. Uczę się grać na skrzypcach, lubię robić zdjęcia i sesje zdjęciowe (co często wymaga ode mnie zebrania się w garść i nawiązać kontakt z ludźmi). Ale przez nawał pracy nie mam czasu na to, jak wyjdę na jeden dzień na zdjęcia, to potem mam straszne wyrzuty sumienia, że mogłam zrobić coś na uczelnię. Przez obecne praktyki mam zaległości w prawie wszystkich przedmiotach i zero motywacji, żeby to nadrobić. Próbowałam kilka razy zrobić plan nauki, ale zawsze się sypał.
Nie mam tu wiele osób. Mam chłopaka, ale on raczej jest ekstrawertykiem, zna dużo osób i często wychodzi. Przyzwyczaił się, że ja chętniej siedzę w domu. Oprócz tego w związku z tym, że jestem intro, nie umiem nawiązać takiego kontaktu z ludźmi, żeby później mieć z nimi coś wspólnego. Owszem, byłam kilka razy na uczelnianym klubie fotografii, ale nie złapałam z nikim kontaktu, tak, żeby się z kimś np. umówić na robienie zdjęć. Znam na kierunku dużo osób, ale to tylko takie, cześć, co słychać, i krótka gadka-szmatka. Czasem mam wrażenie, że mówię ludziom rzeczy, które są dla nich nieinteresujące i że mój sposób bycia działa na nich w ten sposób, że nie mają ochoty na głębszą relację ze mną. Nie jestem nieśmiała, ale po prostu jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie, jestem strasznie upośledzona. Nie mam tutaj nikogo (oprócz chłopaka) z kim mogłabym gdzieś wyjść. Chłopak ma znajomych, ale może fajnie by było mieć własnych. Sama zresztą nie wiem, jak to się stało, że uznał mnie w jakiś sposób sympatyczną, że się po pierwszym spotkaniu dalej chciał spotykać
Robię tu też sesje fotograficze, ale słabo umiem nawiązać kontakt np. z modelką. Z drugiej strony, prowadzę ćwiczenia na uczelni z jednego przedmiotu i nie macie pojęcia, ile poświęcenia i stresu mnie to kosztuje. Zresztą, gdybyście mnie widzieli w akcji, jak się czasem jąkam na ćwiczeniach próbując coś wytłumaczyć, to byście wiedzieli o co chodzi (nie mam wady wymowy, jąkam się tylko na tych ćwiczeniach ze stresu, że nie umiem czegoś w obcym języku wytłumaczyć i że palnę błąd gramatyczny).
Mam dni, gdzie mam po prostu dość. Mam ochotę rzucić to wszystko, ale nie mam za bardzo żadnych innych ciekawszych możliwości. Jestem po prostu przeciążona tym wszystkim i wisi mi to już. Coraz częściej zaczyna mi być obojętne, czy pójdę w makijażu na uczelnię, co kiedyś było niewyobrażalne. Tracę ochotę na wszystko, dobija mnie nadmiar tego wszystkiego. Nawet nie mam ochoty oglądać seriali, co zawsze dla mnie było ucieczką od wszystkiego. Konsola leży od tygodni nieruszana.
Rok temu chodziłam do psychologa, ale przeprowadziłam się do miasta w którym studiuję i już nie mam jak chodzić (to był polski psycholog). W tym mieście nie ma już polskiego psychologa, nie mam ochoty chodzić do obcojęzycznego. Niby zapisałam się do jednego, ale dowiedziałam się, że na kasę chorych czeka się 10-16 tygodni.
Chłopak mnie często wspiera, pomaga, ale czasami też nie ma ochoty już słuchać, że nie mam ochoty na cokolwiek i patrzeć, jak płaczę. Każdy miałby kiedyś dosyć. Boję się, że go przez moją demotywację do wszystkiego stracę, bo czasami jestem naprawdę nie do zniesienia. On przecież też ma problemy i sam stresuje się każdym drobiazgiem...
Pomóżcie mi. Macie jakieś porady?