Stoję w rozkroku pomiędzy dwiema skrajnymi perspektywami – wszechświat jest martwy i mechaniczny, albo żywy i przeniknięty esencją, a więc w zasadzie ateizm vs panteizm vel 'hippie bullshit'. Pierwszej z nich nie będę tłumaczyć, bo jest to ogólnoprzyjęty zachodni, świecki styl widzenia. Według drugiej jesteśmy oczami pofragmentowanego absolutu, którego esencja przenika i łączy wszystko. Bóg ten nie jest odrębny ani osobowy, bo wszyscy jesteśmy jego wyrazem. Nie ma się do kogo modlić, chyba że po to, żeby uzyskać dostęp do jakiejś własnej esencji. Nie ma się też czego bać. Świadome istoty są jak zakończenia nerwowe w boskiej tkance.
Mam wrażenie, że ten drugi punkt widzenia ułatwiałby mi życie, gdybym potrafił dłużej w nim wytrwać, a więc uwierzyć na amen. Ale nie będę się to tego zmuszać, jeśli miałoby się to wiązać z samooszukiwaniem. Mam jednak na koncie kilka bardzo transcendentnych doświadczeń, które sprawiły, że właściwie to nie wiem, co o tym wszystkim myśleć, stąd rozkrok.
Wiara w osobowego Boga, i to jeszcze takiego o konkretnych atrybutach, nigdy do mnie nie przemawiała. Mózg zwraca „false” z tej kalkulacji
Myślę, że w ogólnym rozrachunku taka wiara czyni życie prostszym w tym sensie, że wytycza jasną ścieżkę, ale narzuca tyle ograniczeń myśleniu i tak terroryzuje strachem i poczuciem winy, że raczej nie zazdroszczę. Więc upraszcza życie, jeśliś prostak i tchórz, a utrudnia jeśli masz naturę eksploratora, bo wtedy trzeba się już bawić w wyższą apologetykę