Nestor pisze:Zaś ja miałem wczesne dzieciństwo ekstrawertyczne i to bardzo (zabawa poza przedszkolem i podstawówką z 10 dziećmi codziennie). Z czasem z przyczyn ode mnie w większej mierze niezależnych zamieniało się w introwertyczne aż osiągnęło apogeum w czasie gimnazjum/liceum. Może kiedyś więcej o tym napiszę.
Uważam, że dzielenie dzieciństwa na intro lub ekstrawertyczne jest bezsensowne co najzwyczajniej głupie. Ponieważ ile takie dziecko przeżyło, ile ma doświadczeń? Jak bardzo przez nie ma ukształtowany charakter? Wszystkie dzieciństwa generalnie wyglądają bardzo podobnie. Tak samo uważam, że ludzie rodzą się identyczni - no poza małymi czynnikami genetycznymi, ale chodzi tutaj o psychikę. Problem katalogowania intro/ekstra pojawia się z pierwszym kontaktem z obcymi. Przypadać to może na okres, tak mi się wydaje, gimnazjum. Wtedy dopiero można co nie co powiedzieć konkretnego, ale to za mało, żeby wydawać ugruntowane sądy.
Wydaje Ci się, że tak jest, bo akurat u Ciebie zaczął się w tym okresie kształtować i nasilać introwertyzm. Według mnie jest to kwestia indywidualna. Naprawdę uważasz, że dzieciństwo nie może ukształtować charakteru? W moim przypadku to właśnie ono wpłynęło na moją introwertyczną naturę.
Najwcześniejsze wspomnienia pochodzą z okresu, gdy miałam 5 lat, może ciut więcej. Pół dnia siedziałam sama w pokoju. Tata pracował wówczas w domu, więc tak jakby go nie było. Zajrzał czasem, żeby sprawdzić, czy żyję
. Potrafiłam sobie samodzielnie zorganizować zajęci: rysowanie, puzzle, zabawy lalkami, ogarniałam już wtedy pegasusa, więc miałam co robić. Umiałam całkiem nieźle czytać, a że książek w domu było dużo, to na nudę nie miałam czasu. Popołudniami, gdy brat wracał ze szkoły bawiliśmy się razem, ale bez szału, głównie klocki lego albo jakieś planszówki. I tak czas zlatywał do wieczorynki. Codziennie ten schemat, do tego dochodziły rzecz jasna jakieś spacery, rower w ciepłe dni etc.
W końcu nadszedł dzień, w którym zaczął się mój koszmar: zerówka. Konieczność wyjścia z pokoju, w którym tak świetnie się sama bawiłam. Styczność z innymi dziećmi. Brrr
Wiecie, co mnie najbardziej wkurzało? Po śniadaniu, przez jakieś 2-3 godziny, odbywały się zajęcia z nauką czytania, liczenia itp., a że byłam jedyną osobą w grupie, która umiała już czytać, to nudziłam się jak cholera. Gdy przedszkolanka się zorientowała, coraz rzadziej prosiła mnie o odpowiadanie na jej pytania albo o przeczytanie jakiegoś tekstu. Byłam nalepsza, a mimo to czułam, że jestem najgorsza. Słabo. Dramatem były też zajęcia plastyczne. Tak już mam, że jak coś robię, to starannie, od początku do końca na 100%. I jak to się kończyło? Zdenerwowana przedszkolanka pomagała mi w prawie wszystkich zadaniach (pomocy nie potrzebowałam), bo wszystkie dzieci już skończyły. Co z tego, że zrobiły to na odwal się, bo chciały już iść się bawić, a ja chciałam, żeby było ładnie i porządnie? Nic. Kolejne upokorzenie. Na szczęscie ostatnie w ciągu dnia. Ze strony dzieci nic niemiłego mnie nigdy nie spotkało. Może dlatego, że nie nie bawiłam sie z nimi zbyt często. Nie miałam takiej potrzeby. Kiedy jakaś dziewczynka proponowała mi wspólną zabawę, to owszem, nie odmawiałam, ale szybko mi się nudziło. Najczęściej siadałam sobie przy stoliku i rysowałam. ,,Wyłączałam się'' i wyobrażałam, że siedzę w domciu, przy swoim biurku. Sama i w ciszy. I tak zleciało.
W podstawówce i gimnazjum było podobnie. Ciałem w szkole, myślami w domu. Zaczęły się jednak pojawiać ekstrawertyczne zapędy: chciałam mieć dużo koleżanek, należeć do jakiejś grupy. Szybko mi przeszło. Po kolejnym odstawieniu na boczny tor, przez koleżankę, która przyjaźniła się ze mną, tylko wtedy, gdy akurat pokłóćiła się ze swoją przyjaciółką...blablabla wenezuelska telenowela
Krótko: zajęłam się sobą i póki co, dobrze na tym wychodzę
Za każdym razem, gdy oddziałuje na mnie zbyt wiele ekstrawertycznych bodźców, stosuję swoją przedszkolną metodę: wyłączam się i wyobrażam, że jestem w domu. Sama. A wokół mnie kojąca cisza. 20 lat i wciąż działa