rad19dym pisze:A więc mam do ciebie jedno zasadnicze pytanie - czy warto iść na terapię?
To jest bardzo dobre pytanie, na które sama próbowałam znaleźć odpowiedź zanim wreszcie, po latach, podjęłam decyzję.
Z mojego punktu widzenia - zdecydowanie warto.
Są jednak pewnie aspekty, którym trzeba stawić czoła podczas terapii, a które mogą do niej skutecznie zniechęcić. I z których warto zdać sobie sprawę, zanim się do niej przystąpi. Przede wszystkim terapia jest procesem bardzo złożonym i wymaga dużo czasu. Wiadomo, że czas jej trwania zależy od przypadku. U mnie trwało to 1,5 roku. Przez ten czas odwiedzałam terapeutę raz w tygodniu, pod sam koniec terapii nawet dwa razy w tygodniu, bo procesy zachodzące w mojej psychice nabrały tak zawrotnego tempa, że dosłownie MUSIAŁAM przerabiać je na bieżąco. To była silna, bardzo silna potrzeba omawiania, analizowania, porządkowania i wkładania do odpowiednich szufladek w głowie.
Ale to była końcówka. Z kolei początek przypominał wykopywanie zwłok z ogródka za domem. Poszłam na terapię z jednym problemem, po miesiącu miałam ich już kilka, a po kolejnych dwóch kilkanaście. Dlaczego? Dlatego, że żeby rozwiązać problem bycia DDA, trzeba uporać się z kilkoma innymi - z dzieciństwem, z relacjami, które mamy z rodziną i otoczeniem, z niską samooceną, ze stale towarzyszącym poczuciem winy. Każdy z tych aspektów to oddzielny problem, który wymaga "przetrawienia".
Wspominam o tym, bo znam osoby, które na tym etapie przerywały terapię. Czuły się przytłoczone rozmiarem problemu i miały wrażenie, że zamiast wypływać na powierzchnię, w zawrotnym tempie zmierzają w stronę dna. Powiedziałabym, że jest to zupełnie normalne. Jedyne, co można wtedy zrobić, to pracować nad sobą nieprzerwanie, na bieżąco przerabiać wiedzę wyniesioną z terapii i stosować ją w praktyce. W moim przypadku bardzo pomogło pisanie dziennika. Po każdej wizycie u terapeuty dawałam sobie dwa, trzy dni na przetrawienie ostatniej sesji, a potem siadałam z zeszytem i zapisywałam najważniejsze wnioski. Porządkowałam to wszystko, żeby potem nie załamać się pod ciężarem tych mniejszych i większych odkryć.
Na jeden z sesji powiedziałam terapeucie, że martwi mnie moja relacja z matką. Często szłam do niej po pomoc, bo byłam na tyle uzależniona od niej i jej opinii, że sama nie potrafiłam rozwiązywać swoich problemów. Zanim się zorientowałam, okazało się, że jestem manipulowana opinią osoby, która dba przede wszystkim o swój interes - żebym jej nie zostawiła, żebym nieprzerwanie martwiła się o nią i jej zdrowie. Kiedy usłyszałam od terapeuty prostą i oczywistą prawdę, że moja matka jest chorą osobą z psychiką i rzeczywistością wykrzywioną przez lata picia, poczułam się, jakby ktoś walnął mnie w łeb. Wtedy po raz pierwszy od 20 z hakiem lat pomyślałam o mojej matce jak o chorej osobie. I zrozumiałam, jak wielki błąd popełniałam słuchając jej rad, przyjmując jej punkt widzenia za jedyny słuszny.
Możliwe, że brzmi to dla Was jak absurd. Możliwe, że myślicie: "też coś, to ona nie wiedziała, że ma chorą matkę"? Otóż nie, nie wiedziałam. To odkrycie uważam za jedno z ważniejszych w mojej terapii. Po nim nastąpiło kilka mniejszych, było też dużo mojej pracy nad sobą, ale efekt był powalający - uwolniłam się z toksycznej relacji z osobą, którą zawsze uważałam za wyrocznię.
Te problemy wracają, nie myślcie, że nie. Te mechanizmy będą we mnie zawsze. Ale zrozumiałam, że terapia nie polega na wyeliminowaniu tych mechanizmów, a raczej na zrozumieniu ich i nauczeniu się nad nimi panować.