Alita: Battle Angel.
Najpierw miejmy za sobą kiepścizny tej produkcji - wątek miłosny jak z komiksu Bravo, dialogi cringe'owe, złoczyńcy tacy sobie. Co jest dziwne, bo za scenariuszem stoi nie kto inny, jak James Cameron, który kupił prawa do adaptacji około 20 (!) lat temu, a cały projekt był jego marzeniem nawet dłużej niż Avatar.
Ale.
Po pierwsze - jestem psem na wizualia, zarówno od strony estetycznej, jak i technologicznej, a ten film nie dość, że jest przepiękny, to podnosi poprzeczkę w kategorii efektów specjalnych i aktorów generowanych komputerowo. Większość seansu siedziałem z rozdziawioną, uśmiechniętą paszczą. Choreografia scen walki to też coś niesamowitego - twórcy nie dość, że korzystają z faktu, że główna bohaterka to komputerowa animacja, czyli może więcej niż normalny aktor, to jeszcze czerpią garściami z dziedzictwa materiału źródłowego i lecą po bandzie, nie hamują ani troszeczkę. Co mam na myśli?
Po drugie - ano właśnie materiał źródłowy. Jest nim manga i anime, a jak wyglądają walki w anime większość osób myślę rozumie. Więc nie zdziwcie się, jak zobaczycie dziadka, dzierżącego dwa razy większy od siebie młot bojowy, w dodatku napędzany rakietowo dla większego jebnięcia xD Przesadzone? Jasne! Ale to jest dla mnie w tym obrazie tak piękne. Rodriguez się nie cacka, zresztą jak zwykle
A ja, siedząc w kinie i widząc sceny wyjęte żywcem z animacji, która kiedy byłem dzieckiem stanowiła dla mnie obiekt kultu, nie mogłem nie czuć ciarek na plecach i karku.
Dodam jeszcze, że film widziałem oczywiście w IMAXie, co serdecznie polecam. Oglądanie tego podczas normalnego seansu (zwłaszcza, że w Polsce mamy zwykle po prostu ch*jowej jakości projektory 3D) to robienie sobie niedźwiedziej przysługi.
Na pewno pójdę do kina drugi raz - jeśli chcemy widzieć więcej takich adaptacji anime, trzeba wspierać finansowo podobne przedsięwzięcia.