Patrycjusz pisze: ↑05 sty 2024, 18:26
Tak samo w terapii - można eksperymentować, uczyć się na bieżąco itp., ale to raczej tylko spowoduje, że proces terapii będzie trudniejszy, dłuższy i częściej zakończy się niepowodzeniem.
Wytłumaczę na podstawie ilustracji.
Pochodzę ze starej warszawskiej piekarskiej rodziny. Moi przodkowie piekli chleb w Syrenim Grodzie od XVIII wieku, aż do Powstania Warszawskiego. Żaden z nich nie skończył szkoły. Uczyli się w piekarni na podwórku naszej kamienicy.
17 stycznia 1945 przyszli czerwoni wichrzyciele ze wschodu, zabrali zarówno piekarnie, jak i kamienice.
Pieczywo zaczęli produkować w wielkich fabrykach zaprojektowanych przez panów magistrów inżynierów... i niestety nie nadawało się do jedzenia, był to wyrób chlebopodobny, którego całe tony dawało się świniom, bo nikt nie chciał tego jeść.
A moi przodkowie wiedzieli jak chleb piec bez tytułu magistra.
Nie inaczej jest w psychoterapii. Jeśli ktoś jest synem psychoterapeuty i uczył się tego zawodu przez 20 lat pod okiem ojca od przedszkola, to gwarantuję Ci, że jest do niego znacznie lepiej przygotowany, niż absolwent czteroletniej niedzielnej szkółki z pięknie wydrukowanym certyfikatem, co by robił wrażenie na pacjentach, gdy w ramkach na ścianie zawiśnie.
Ja też pochodzę z rodziny, gdzie 4 osoby pracowały w psychobranży. Zatem znam te sprawy od dziecka.
Nie twierdzę, że droga mistrz uczeń jest jedynie słuszna, ale uważam iż ludzie, którzy ją przeszli powinni mieć prawo do wykonywania zawodu po zdaniu czegoś w rodzaju egzaminu cechowego. Zarówno teoretycznego jak i praktycznego. Terapii własnej i długim stażu w szpitalu psychiatrycznym.
Jednak w tym zawodzie najważniejsze są predyspozycje osobowościowe, całej reszty można się nauczyć w ten lub inny sposób.
Przecież nawet w inżynierii, gdzie stawia się głównie na własne pomysły i praktykę, są ogólne zasady, na których ta działka się opiera. Tam nie można pozwolić sobie na zawalenie się mostu i powiedzenie "ok, teraz spróbujemy inaczej". Trudno oczekiwać tego od terapii, ale też powinno tak być.
Zawaleniem mostu w psychoterapii jest samobójstwo pacjenta.
Jeśli miliony osób zajmujące się daną dziedziną opisały pewne definicje i sposoby, to wolę przyjąć je w ciemno i dopiero wtedy zobaczyć, czy zadziałają. A nie odwrotnie.
Jest wiele szkół w psychoterapii, niektóre mają lepszą, a inne gorszą dokumentację naukową. Ale miliony to nie są. Dobrze, gdy tysiące.
To jest mało naukowa dziedzina w wielu nurtach. Długo, by można o tym.
A kształcić się trzeba przez całe życie i raczej wszyscy ludzie dobrej woli to robią.
Ja choć już od dawna w tym zawodzie nie pracuję, to nadal staram się być na bieżąco.
Teraz jest to moje hobby. Naukę rzecz jasna mam na myśli, a nie pacjentów.
zadziałało, to spróbuj tak, a jak nie wiesz jak, to niech klient sam do tego dojdzie; a jak nie wiesz jak, to przeczytaj na szybko w internecie; a jak znowu nie zadziała, to będziesz wiedział, jak tego dalej nie robić". I tak w kółko.
Są bardzo różne metody pracy z klientami i akurat ta, którą prezentujesz jest dość często spotykana. Mnie się i dziś zdarza podpytać osoby chodzące na terapię, jak to u nich wygląda i powiem Ci, że przerażająco słabo również u terapeutów z certyfikatami.
A prawda jest taka, iż aby dostać certyfikat wystarczy się nauczyć na pamięć wykładów i zaliczyć, przejść przez ćwiczenia często prowadzone przez teoretyków z tytułami. Odbyć własną psychoterapię w danym nurcie oraz przemęczyć się przez 100-200 godzin w szpitalu psychiatrycznym, gdzie taki młody adept jest piątym kołem u wozu, które więcej przeszkadza, gdyż trzeba na nie uważać, by bardziej pobudzeni pacjenci go nie uszkodzili, gdy ich sprowokuje swoim głupkowatym zachowaniem i brakiem doświadczenia. A przecież nikt nie chce mieć wypadku na oddziele.
I gdzie tu porównanie z dzieckiem psychologa, czy psychiatry, które zna te klimaty od zawsze, bo bywało u rodziców w pracy w szpitalu jeszcze w wieku przedszkolnym. Choć nie wiem, czy teraz by to przeszło. Pewnie zależy gdzie. Ale za komuny nie było problemu. Znam z autopsji.