Re: czy jesteście buntownikami?
: 27 gru 2012, 6:47
Ale temat. Huh. Dobra. Jedziemy.
Zacznę może od pewnego paradoksu tj. od tego, że pomimo mojej buntowniczej natury przez większość swojego życia sprawiałem wrażenie człowieka, który z jakimkolwiek buntowaniem się przeciwko czemukolwiek nie miał nic wspólnego. Do czego zmierzam... Nigdy nie brałem udziału w jakichkolwiek demonstracjach, nie nosiłem koszulek z jakimiś symbolami, nie podkreślałem na każdym kroku, że na dany temat sądzę to a to. Byłem raczej cichym i grzecznym uczniem, osiągającym przeważnie dobre wyniki w nauce. Większość ludzi tak naprawdę nie zdawała sobie sprawy z tego, co siedzi w mojej głowie. Otóż ja praktycznie od zawsze odczuwałem pewną potrzebę bycia kimś wyjątkowym, kimś kto ma jakąś cechę, która wyróżnia go spośród reszty rówieśników, nawet jeżeli w danym momencie nie miałem tego wypisanego na czole .
Zaczęło się już w podstawówce. Klasa 4-6 to był to okres dwóch buntów. Pierwszy - przeciwko nauczaniu języka angielskiego. Założenie było proste - jestem Polakiem, uczę się w polskiej szkole. Odmawiam uczenia się języka obcego. OK. Umiałem jeszcze jako tako czytać. Ale słówek nie uczyłem się prawie wcale. Gramatyki w ogóle. W zasadzie tylko dzięki umiejętności czytania jakoś prześlizgiwałem się z klasy do klasy z tego przedmiotu. Wtedy byłem dość skrajnym nacjonalistą, dumnym ze swojej "patriotycznej" postawy, natomiast patrząc na to z perspektywy czasu, to wtedy mogłem być co najwyżej durny a nie dumny . Tym bardziej że przez te opóźnienia miałem później problem z nadrobieniem pewnych zaległości. I w zasadzie wielu zasad gramatyki angielskiej nie znam do dziś.
Drugą kwestią był - nazwijmy rzeczy po imieniu - seksizm. Otóż pamiętam że w tym wieku w otoczeniu była wytwarzana jedna z presji okresu dojrzewania polegająca na tym, że chłopacy zaczynali "podrywać" dziewczyny. Ja powiedziałem temu stanowcze nie. Wręcz zacząłem głosić teorie mówiące o tym, "że kobiety to podludzie, że całe dokonania cywilizacji ludzkiej zawdzięczamy mężczyznom, więc nie warto zawracać sobie głowy rozmową z nimi". Dochodziło do tego, że jak pani dosadzała mi do ławki jakąś dziewczynę, to kazałem jej siadać na brzegu i ustalałem zasadę "75 % ławki dla mnie", przez co zaniepokojone taką postawą nauczycielki wzywały moją matkę do szkoły, a mnie wysyłały raz po raz do psychologa. I tu również - patrząc dziś wstecz - nic na tym nie zyskałem, a tylko straciłem.
Opisana powyżej postawa była chyba jedną z najbardziej prawdopodobnych przyczyn tego, że w gimnazjum trafiłem do klasy, składającej się tylko z chłopaków. Dodam tylko, że była to klasa złożona w większości z wszelkiej maści nastoletnich degeneratów, wyrzutków, chuliganów i innych tego typu podobnych szumowin. I świadomość towarzystwa w jakim się znalazłem wywołała u mnie taki rodzaj buntu, jaki przytoczył powyżej Spatsi tj. aby odróżnić się od tej - nazwijmy rzeczy po imieniu - hołoty, zacząłem uczyć się jak nigdy wcześniej i nigdy później. Miałem dwa świadectwa z paskiem, wygrałem kilka konkursów szkolnych, a notorycznie odmawiałem różnego rodzaju propozycjom dezorganizacji życia szkolnego, czy też - jak to oni określali - "jarania dżamby" . Słuchałem jedynie nieco hip-hopu, aby zbadać "co też siedzi w głowach tych zbójów" . Doszło nawet do tego, że pisałem sprawdziany z matmy przeznaczone dla innej klasy, a mimo to dostawałem z nich oceny 4-5, a pozostali z tych teoretycznie łatwiejszych zbierali seryjnie doopy i laski.
Dzięki takiej postawie udało mi się dostać do całkiem dobrego liceum, gdzie już od początku dało się zauważyć brak jakichkolwiek śladów "edukacyjnej dewiacji", gdzie wszyscy (no prawie wszyscy :lol: ) byli grzeczni i w miarę się starali (choć oczywiście każdy w innym stopniu). To był też okres, gdzie moja chęć do buntu z jednej strony gdzieś zaczęła zamierać, tzn. miałem dość jakiegokolwiek wyróżniania się na zasadzie, że ludzie wytykają mnie palcami "o patrzcie, idzie ten kujon" (gimb), albo "o, ten co nie lubi dziewczyn" (pdst). Z drugiej jednak przyszedł jakiś taki - skrywany przed resztą świata - kryzys postawy światopoglądowej, również wzrost świadomości "braku perspektyw" (tj. był to okres, gdy nie wiedziałem czym będę się zajmował w życiu i miałem obawy, że ciężko mi będzie znaleźć coś dla siebie). Miałem wtedy dość socjal-anarchistyczne poglądy. Czułem się członkiem generacji NIC, a reprezentatywnym dla mojego postrzegania świata był utwór zespołu "Cool Kids of Death - Butelki z benzyną i kamienie", czyli w dużym skrócie chciałem rozp***ić obowiązującą hierarchię świata i ustalić ją na nowo, wg. zasady sprawiedliwości "każdemu to samo".
Ostatnia faza buntu zaczęła się pod koniec liceum i rozwinęła się na studiach. Był to bunt przeciwko fatalnemu systemowi edukacji, który - w moim mniemaniu - nie stwarzał zbyt dobrych perspektyw ludziom o moim preferencjom (tj. humanistom), a w żadnym wypadku nie zamierzałem uczyć się czegoś na siłę. Miałem wykonywać zawód zgodny z moim widzimisię i tak zostało do dziś. Przy czym zmieniło się to, że w międzyczasie udało mi się dojść do tego, jaki to miałby być zawód. Nie będę też ukrywał, że wpłynęło to na zmianę mojego światopoglądu o 180 stopni i sprawdziła się tu zasada "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia" , tj. mając perspektywy zostania tym znienawidzonym muzykiem ze wspomnianej wcześniej piosenki przestałem domagać się równości (umówmy się, że - szczerze powiedziawszy - przestałem w nią po prostu wierzyć ). Także zamarły we mnie wyznawane wcześniej ideały funkcjonowania społeczeństwa, pojawił się pewien marazm, przekonanie że "muszą być bogaci i biedni, bo tak było jest i będzie i basta".
Oprócz wspomnianych już rodzajów buntu gdzieś w międzyczasie przewijał się również bunt, przeciwko wierze przodków. Przekonanie o sztuczności tego wszystkiego, o interesowności kapłanów i doszukiwanie się przyczyn stworzenia tego w chęci wyzysku ludzi (szczególnie silną niechęć zacząłem odczuwać w czasach liceum i kościół był jedną z tych wysoko postawionych w hierarchii społecznej instytucji, którą chciałem "zrównać z ziemią"). Dziś raczej podchodzę do tego neutralnie ale nie sądzę też, abym kiedykolwiek mógł powrócić "na ścieżkę wiary". Zresztą generalnie im starszy jestem, tym z większym realizmem spoglądam na pewne sprawy, ale też unikam podpisywania się pod teoriami budzącymi największe kontrowersje. Po prostu staram się robić swoje i nie spoglądać na innych. Być niezależny, ale nie czepliwy. Ale jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek pomyśli, że jestem już zrównoważony i spokojny to niech lepiej uważa, bo nigdy nie wiadomo, co jeszcze wykreuje się w mojej głowie .
Zacznę może od pewnego paradoksu tj. od tego, że pomimo mojej buntowniczej natury przez większość swojego życia sprawiałem wrażenie człowieka, który z jakimkolwiek buntowaniem się przeciwko czemukolwiek nie miał nic wspólnego. Do czego zmierzam... Nigdy nie brałem udziału w jakichkolwiek demonstracjach, nie nosiłem koszulek z jakimiś symbolami, nie podkreślałem na każdym kroku, że na dany temat sądzę to a to. Byłem raczej cichym i grzecznym uczniem, osiągającym przeważnie dobre wyniki w nauce. Większość ludzi tak naprawdę nie zdawała sobie sprawy z tego, co siedzi w mojej głowie. Otóż ja praktycznie od zawsze odczuwałem pewną potrzebę bycia kimś wyjątkowym, kimś kto ma jakąś cechę, która wyróżnia go spośród reszty rówieśników, nawet jeżeli w danym momencie nie miałem tego wypisanego na czole .
Zaczęło się już w podstawówce. Klasa 4-6 to był to okres dwóch buntów. Pierwszy - przeciwko nauczaniu języka angielskiego. Założenie było proste - jestem Polakiem, uczę się w polskiej szkole. Odmawiam uczenia się języka obcego. OK. Umiałem jeszcze jako tako czytać. Ale słówek nie uczyłem się prawie wcale. Gramatyki w ogóle. W zasadzie tylko dzięki umiejętności czytania jakoś prześlizgiwałem się z klasy do klasy z tego przedmiotu. Wtedy byłem dość skrajnym nacjonalistą, dumnym ze swojej "patriotycznej" postawy, natomiast patrząc na to z perspektywy czasu, to wtedy mogłem być co najwyżej durny a nie dumny . Tym bardziej że przez te opóźnienia miałem później problem z nadrobieniem pewnych zaległości. I w zasadzie wielu zasad gramatyki angielskiej nie znam do dziś.
Drugą kwestią był - nazwijmy rzeczy po imieniu - seksizm. Otóż pamiętam że w tym wieku w otoczeniu była wytwarzana jedna z presji okresu dojrzewania polegająca na tym, że chłopacy zaczynali "podrywać" dziewczyny. Ja powiedziałem temu stanowcze nie. Wręcz zacząłem głosić teorie mówiące o tym, "że kobiety to podludzie, że całe dokonania cywilizacji ludzkiej zawdzięczamy mężczyznom, więc nie warto zawracać sobie głowy rozmową z nimi". Dochodziło do tego, że jak pani dosadzała mi do ławki jakąś dziewczynę, to kazałem jej siadać na brzegu i ustalałem zasadę "75 % ławki dla mnie", przez co zaniepokojone taką postawą nauczycielki wzywały moją matkę do szkoły, a mnie wysyłały raz po raz do psychologa. I tu również - patrząc dziś wstecz - nic na tym nie zyskałem, a tylko straciłem.
Opisana powyżej postawa była chyba jedną z najbardziej prawdopodobnych przyczyn tego, że w gimnazjum trafiłem do klasy, składającej się tylko z chłopaków. Dodam tylko, że była to klasa złożona w większości z wszelkiej maści nastoletnich degeneratów, wyrzutków, chuliganów i innych tego typu podobnych szumowin. I świadomość towarzystwa w jakim się znalazłem wywołała u mnie taki rodzaj buntu, jaki przytoczył powyżej Spatsi tj. aby odróżnić się od tej - nazwijmy rzeczy po imieniu - hołoty, zacząłem uczyć się jak nigdy wcześniej i nigdy później. Miałem dwa świadectwa z paskiem, wygrałem kilka konkursów szkolnych, a notorycznie odmawiałem różnego rodzaju propozycjom dezorganizacji życia szkolnego, czy też - jak to oni określali - "jarania dżamby" . Słuchałem jedynie nieco hip-hopu, aby zbadać "co też siedzi w głowach tych zbójów" . Doszło nawet do tego, że pisałem sprawdziany z matmy przeznaczone dla innej klasy, a mimo to dostawałem z nich oceny 4-5, a pozostali z tych teoretycznie łatwiejszych zbierali seryjnie doopy i laski.
Dzięki takiej postawie udało mi się dostać do całkiem dobrego liceum, gdzie już od początku dało się zauważyć brak jakichkolwiek śladów "edukacyjnej dewiacji", gdzie wszyscy (no prawie wszyscy :lol: ) byli grzeczni i w miarę się starali (choć oczywiście każdy w innym stopniu). To był też okres, gdzie moja chęć do buntu z jednej strony gdzieś zaczęła zamierać, tzn. miałem dość jakiegokolwiek wyróżniania się na zasadzie, że ludzie wytykają mnie palcami "o patrzcie, idzie ten kujon" (gimb), albo "o, ten co nie lubi dziewczyn" (pdst). Z drugiej jednak przyszedł jakiś taki - skrywany przed resztą świata - kryzys postawy światopoglądowej, również wzrost świadomości "braku perspektyw" (tj. był to okres, gdy nie wiedziałem czym będę się zajmował w życiu i miałem obawy, że ciężko mi będzie znaleźć coś dla siebie). Miałem wtedy dość socjal-anarchistyczne poglądy. Czułem się członkiem generacji NIC, a reprezentatywnym dla mojego postrzegania świata był utwór zespołu "Cool Kids of Death - Butelki z benzyną i kamienie", czyli w dużym skrócie chciałem rozp***ić obowiązującą hierarchię świata i ustalić ją na nowo, wg. zasady sprawiedliwości "każdemu to samo".
Ostatnia faza buntu zaczęła się pod koniec liceum i rozwinęła się na studiach. Był to bunt przeciwko fatalnemu systemowi edukacji, który - w moim mniemaniu - nie stwarzał zbyt dobrych perspektyw ludziom o moim preferencjom (tj. humanistom), a w żadnym wypadku nie zamierzałem uczyć się czegoś na siłę. Miałem wykonywać zawód zgodny z moim widzimisię i tak zostało do dziś. Przy czym zmieniło się to, że w międzyczasie udało mi się dojść do tego, jaki to miałby być zawód. Nie będę też ukrywał, że wpłynęło to na zmianę mojego światopoglądu o 180 stopni i sprawdziła się tu zasada "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia" , tj. mając perspektywy zostania tym znienawidzonym muzykiem ze wspomnianej wcześniej piosenki przestałem domagać się równości (umówmy się, że - szczerze powiedziawszy - przestałem w nią po prostu wierzyć ). Także zamarły we mnie wyznawane wcześniej ideały funkcjonowania społeczeństwa, pojawił się pewien marazm, przekonanie że "muszą być bogaci i biedni, bo tak było jest i będzie i basta".
Oprócz wspomnianych już rodzajów buntu gdzieś w międzyczasie przewijał się również bunt, przeciwko wierze przodków. Przekonanie o sztuczności tego wszystkiego, o interesowności kapłanów i doszukiwanie się przyczyn stworzenia tego w chęci wyzysku ludzi (szczególnie silną niechęć zacząłem odczuwać w czasach liceum i kościół był jedną z tych wysoko postawionych w hierarchii społecznej instytucji, którą chciałem "zrównać z ziemią"). Dziś raczej podchodzę do tego neutralnie ale nie sądzę też, abym kiedykolwiek mógł powrócić "na ścieżkę wiary". Zresztą generalnie im starszy jestem, tym z większym realizmem spoglądam na pewne sprawy, ale też unikam podpisywania się pod teoriami budzącymi największe kontrowersje. Po prostu staram się robić swoje i nie spoglądać na innych. Być niezależny, ale nie czepliwy. Ale jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek pomyśli, że jestem już zrównoważony i spokojny to niech lepiej uważa, bo nigdy nie wiadomo, co jeszcze wykreuje się w mojej głowie .